Zaskakująco przystępny powrót weterana post-punkowej elektroniki.
Jak większość swych rówieśników z pokolenia urodzonego na początku lat 60., Eric Ramsden zaczynał muzyczną przygodę na fali punkowego boomu. Występy i nagrania z zespołem The Panik były tylko wstępem do jego dalszej działalności – bo już niebawem jako jeden z pierwszych w Manchesterze odkrył możliwości tkwiące w syntezatorach.
W ten sposób powstały dwa projekty łączące dadaistyczne podejście do sztuki z elektronicznymi dźwiękami – The Tiller Boys i Free Agents. Choć pierwsza z grup zagrała nawet kilka razy z Joy Division, obie nie wykroczyły poza miano sezonowych efemeryd. Jedyne cztery nagrania The Tiller Boys jakie pozostały do dzisiaj, powstały w Sheffield u boku muzyków Cabaret Voltaire.
Dzięki ich wsparciu Random nie zaniechał eksperymentów. Wspierany przez kumpli z zespołu Buzzcocks wydał nakładem ich wytwórni New Hormones trzy single, które z dzisiejszej perspektywy jawią się arcydziełami post-punkowego minimalizmu. Kiedy z Cabaret Voltaire rozstał się Chris Watson, muzyk z Manchesteru wziął udział nagraniach grupy na płytę „2×45” oraz w jej koncercie na rzecz „Solidarności”, który firmowała na płycie nazwa The Pressure Company.
Spotkanie z Cabaret Voltaire mocno wpłynęło na dalsze działania Randoma. Założywszy grupę The Bedlamites zaczął on nasycać swe nagrania coraz większą dawką bliskowschodniej egzotyki. Trzy albumy zrealizowane pod tą nazwą należą obecnie do grona prekursorskich dzieł brytyjskiego industrialu, syntetyzujące zdobycze electro, dubu, ambientu i etno. Ostatni z albumów grupy – „Ishmael” – wydała wytwórnia Fon, prowadzona wówczas przez Marka Brandona z późniejszego Moloko.
Mimo, że od 1987 roku Ranodm nadal był aktywny na scenie Manchesteru i Sheffield, współpracując choćby z Nico i Richardem H. Kirkiem z Cabaret Voltaire oraz grupami A Certain Ratio i Suns Of Arqua, jego pierwsza płyta z premierowym materiałem ukazuje się dopiero teraz – w 27 lat po ostatnim krążku The Bedlamites.
„Man Dog” przynosi zaskakująco przystępną wersję muzyki brytyjskiego weterana. Pierwsza część albumu zdominowana jest przez stylowe electro – wywiedzione ze szkoły Kraftwerk, ale przefiltrowane przez doświadczenia angielskiego synth-popu („Analogue Ee=arth” i „Knock Yourself Out”). Potem następuje wyciszenie – bo Random zwraca się w stronę łagodnego ambientu i downtempo, w którym odżywają jego dawne fascynacje arabskim folklorem („Uprising”, „Unreasonable Love” i „No Way Back”).
Podobnie dzieje się w drugiej odsłonie materiału – z tym, że tym razem producent proponuje swoją wizję elektronicznego dubu („Radial Heart” zaśpiewany w manierze Marka Stewarta), wracając jednak na finał znów do kojących brzmień o przestrzennym tonie („Black Smoke” i „Bittersweet Baby”). Wszystko to brzmi zdecydowanie retro – jakby powstało co najmniej dwie dekady temu, kiedy modne były wczesne dokonania The Orb lub artystów z klubu i wytworni Planet Dog.
Słucha się tego przyjemnie – mając jednak świadomość, że Random lokuje się z „Man Dog” z dala od obecnych trendów współczesnej elektroniki. To zaskakujące – bo gdyby nagrał coś w stylu swych najwcześniejszych realizacji, pewnie zyskałby poklask obecnych fanów minimal wave i industrialnego techno. Tak się jednak nie stało – dlatego premierowe utwory artysty trafią raczej do dorosłych słuchaczy, którzy lubią mniej szorstką, a bardziej melodyjną i nastrojową muzykę.
Klanggalerie 2014