W tym roku Białymstokiem zawładnęli amerykańscy artyści z Brooklynu!
Jeśli wciąż nie wiecie, gdzie moglibyście spędzić najlepszy festiwalowy weekend w Polsce, to z pewnością należy zapamiętać nazwę Halfway Festival. Już od czterech lat ostatnie dni czerwca w białostockim amfiteatrze Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki upływają spod znaku muzyki, która jest na wyciągnięcie ręki. Co roku staram się przybliżać klimat, jaki panuje podczas tej niecodziennej imprezy. I nie mam tu wcale na myśli pogody, choć jak zawsze dopisuje, ale to, co dzieje się na linii publiczność – artysta.
Wszyscy, którzy znają Halfwaya, to wiedzą, że nie ma barierek, setek ochroniarzy (żeby nie było, że panuje jakiś chaos – nic bardziej mylnego!), bieganiny od sceny do sceny, a co za tym idzie oglądanie po łebkach kilku koncertów na raz, jak to bywa w przypadku innych letnich festiwali, nie ma też dusznej atmosfery namiotów przypominających raczej saunę niż miejsce do przyjemnego odbioru muzyki. Za to jest przestrzeń, luz, wręcz rodzinna i niesamowicie kameralna atmosfera, mamy też miejsce, gdzie akustycy dbają – jak mało gdzie – w znakomity sposób o jakość dźwięku, co też potwierdziło się podczas tegorocznej edycji.
W ciągu trzech dni (26 – 28 czerwca) wystąpiło 14 wykonawców z różnych stron świata. Piątkowy wieczór rozpoczęła polska artystka Natalia Fiedorczuk jako Nathalie And The Loners. Jej zwiewny głos ocieplił lekko deszczową aurę. Tuż po niej zaprezentował się na scenie białoruski chłopak z gitarą – Jauhien Kuczmiejna, ukrywający się pod pseudonimem .K. Żywiołowy występ naszego sąsiada zza wschodniej granicy wprowadził więcej energii, którą bardzo dobrze spożytkował Norweg Moddi – charyzmatyczny wokal, gitara i bose stopy zastępujące perkusje. W kilku nagraniach Moddi wystąpił wraz z muzykami z Opery i Filharmonii Podlaskiej. Na koniec pierwszego dnia mieliśmy koncert Gabriela Riosa – Portorykańczyka mieszkającego w Belgii. Miał zagrać ze swoim zespołem, ale ostatecznie pojawił się sam z gitarą. W pierwszym momencie postać Riosa raczej nie kojarzyła mi się z songwriterem, a bardziej z wychuchanym piłkarzem lub kimś kto właśnie wybiegł z siłowni, lecz pozory mylą… Zaczął swój koncert akustyczną wersją utworu „Voodoo Chile” Hendrixa. Muzyk pokazał, że jest niebywale sprawnym wokalistą, jak też gitarzystą. Jego kompozycje nie składają się z przypadkowych akordów, lecz z precyzyjnie dobranych nut.
Drugi dzień festiwalu otworzył polski duet Jóga – Rafał Skowroński (wokal, teksty, syntezator) i Kamil Łukasiuk (gitara, elektronika). Niekiedy głos Skowrońskiego wpadał w nutę bliską Jamesa Blake’a. To był przyjemny występ. Z kolei nie ujął mnie show w wykonaniu litewskiej grupy Garbanotas Bosistas – chłopaki z Wilna grają psychodelicznego rocka z okolic Tame Impala oraz nawiązują do Mercury Rev.
Za to kolejny występ pobudził wyobraźnię i emocje, bo na scenę wskoczyło amerykańskie trio z Nowego Jorku She Keeps Bees na czele z znakomitą wokalistką i gitarzystką Jessicą Larrabee. Jej świetny wokal można umiejscowić gdzieś pomiędzy Patti Smith a Mariee Sioux. W szybkim tempie przenieśliśmy się z USA na Islandię za sprawą formacji Vök. Ten występ nie powalił mnie jakoś specjalnie. Ciekawa barwa głosu wokalistki (okolice The Knife) dobrze łączyła się z elektroniką (miejscami nawet o tanecznym charakterze – czuć w tym było GusGus), to jednak banalne partie saksofonu rozmiękczały całość.
Z całą pewnością ten wieczór należał do Williama Fitzsimmonsa – amerykańskiego songwritera z długą brodą. Artysta pochodzi z Pennsylwanii i na co dzień pracuje jako psychoterapeuta. Nic więc dziwnego, że jego muzyka to swoista terapia dźwiękowa, która wprawiła białostocką publiczność w stan prawdziwej hipnozy. Fitzsimmonsa wspierał m.in. wyśmienity gitarzysta Jack Phillips. Sam głos Amerykanina to chyba jeden z najdelikatniejszych na świecie. Zagrał sporo numerów z niedawno wydanego albumu „Pittsburgh”. A na sam koniec tego magicznego koncertu, Fitzsimmons stanął wśród publiczności z akustykiem i wykonał kilka niebywałych kawałków do mikrofonu dookólnego – jeszcze delikatniej, z jeszcze większą dawką melancholii, to było piękne!
Nie ukrywam, że bardzo czekałem na niedzielny koncert Dunki Maggie Bjőrklund grającej na gitarze pedal steel. Przypomnę, że współpracowała m.in. z Jackiem White’em, Markiem Laneganem czy członkami grupy Calexico. W ubiegłym roku wydała swój drugi krążek, pt. „Shaken”, na którym gościnnie wystąpili: Jim Barr (Portishead), John Parish i Kurt Wagner (Lambchop). Nie zawiodłem się, gdyż Bjőrklund dała kapitalny set w białostockim amfiteatrze. Miała też u boku świetnego gitarzystę (przypominał mi trochę młodego Neila Younga). Artystka bardzo często nawiązywała do muzyki filmowej – zresztą sama mówiła, że ogromnie ceni soundtrack z filmu „Twin Peaks”. Niekiedy transowa muzyka Bjőrklund brzmiała niczym połączenie Tindersticks, 16 Horsepower i Calexico. Później na scenę wkroczyły siostry Sarah i Rachel Wood, które tworzą projekt Sister Wood. Ten brytyjsko-polski band na pewno pobudził publiczność, lecz skandynawski trans Maggie Bjőrklund zrobił na mnie dużo większe wrażenie. Następnie zagrała 20-letnia polska songwriterka występująca jako Oly. W składzie jej zespołu pojawił się m.in. Robert Amirian (szef labelu Nextpop i niegdyś wokalista Collage). Trzeba docenić fakt, że Amirian bardzo dobrze opiekuje się młodymi twórcami i pomaga rozwinąć im skrzydła.
Napięcie rosło, bo już za chwilę miała wejść na scenę nowojorska artystka Sharon Van Etten. Zaprezentowała kilka kompozycji z doskonale przyjętej ubiegłorocznej płyty „Are We There”. Jej głębokie, nastrojowe i melancholijne kompozycje całkowicie zawładnęły białostocką publicznością. Nawet sama Van Etten nie kryła łez, gdyż zdradziła, że jej dziadek pochodzi z Białegostoku. Takich koncertów się nie zapomina! To był jej pierwszy pełnowymiarowym występ w Polsce. Do tej pory gościła w naszym kraju tylko raz i zagrała jako support przed The National.
Po krótkiej przerwie, nadszedł czas na wyczekiwany The Antlers. Amerykańscy muzycy: Peter Silberman, Michael Lerner i Darby Cicci, zaczęli zgodnie z planem, bo jeszcze przed północą. Od pierwszych sekund było czuć w powietrzu absolutną magię. Myślę, że na widowni nie było ani jednej żywej duszy, która nie byłaby zachwycona tym fenomenalnym koncertem. Artyści zafundowali nam niezwykły powrót do albumów „Hospice” („Kettering”, „Sylvia”) i „Burst Apart”, choć nie zbrakło też nagrań z krążka „Familiars” (2014). W emocjonalnym śpiewie Silbermana nie ma patosu, banału czy nudziarstwa. Amerykanin jest bardzo szczery w tym, co robi. Jego kapitalne partie gitary (długie sola, ściana dźwięku) idealnie współgrały z syntezatorem Cicciego i sekcją rytmiczną Lernera. Publiczność nie dawała im zejść ze sceny. Po niezwykłej ilości oklasków, członkowie The Antlers wyszli na dwa bisy (Silbermana przyznał, że pierwszy raz w swojej karierze zagrali tyle bisów). Wzruszony wokalista ze łzami w oczach chwalił Halfwaya.
Tegoroczna edycja Halfway Festival 2015 pokazała władzom miasta (znakomita frekwencja), że warto było zaufać organizatorom i zainwestować w prawdziwą kulturę, która przyciąga nie tylko lokalnych słuchaczy, ale z całej Polski, jak i zagranicy. Trzymam kciuki za kolejną edycję!
fot. Wronaart.pl
Relacje z poprzednich lat:
2012, część I: www.nowamuzyka.pl/2012/06/18/songwriting-opera-festival
2012, część II: www.nowamuzyka.pl/2012/07/24/opera-folk-festival