Festiwal inny niż wszystkie. Szczery, pełen wschodniej naturalności oraz na przemian dzikości i luzu. Lepiej nie mogłam go sobie wymarzyć.
Był w te wakacje moment, kiedy zastanawiałam się czy w ogóle jechać do Kijowa na Brave! Factory Festival. Dziś, kilka godzin po lądowaniu w Warszawie, wiem, że to była najlepsza decyzja tego lata. Nie chodzi mi tu wyłącznie o walory muzyczne, ale też o pewne doświadczenie samo w sobie. W końcu podróże to obok książek jedyna rzecz, na którą wydajemy pieniądze i jednocześnie stajemy się bogatsi.
Możliwość zobaczenia takich gigantów jak Jaga Jazzist, Francesco Tristano, Robert Hood, The Field, czy Egyptian Lover w kameralnych warunkach i bardzo (podkreślam: bardzo) luźnej organizacji, że momentami myślałam wręcz, że ta impreza kręci się absolutnie sama, była bezcenna. I bardzo dobrze, przynajmniej wszyscy mogli skupić się na zabawie, a nie jakichś bzdurach. Ale po kolei.
Od samego początku było dość ciekawie. Transfer z lotniska, który zapewnili mi organizatorzy, zaowocował spotkaniem z kilkoma artystami. Duszą towarzystwa okazał się jednak Jus-Ed, którego żarty nie miały końca. Sytuacja, w której w drodze do hotelu mijam niekończące się kosmiczne wieżowce w stylu socreal (nie, zupełnie inne niż te bloki, które nazywamy tak na wyrost w Polsce), a obok żartuje Jus-Ed i jednocześnie ogarnia busową didżejkę, pozostanie w mojej głowie już do końca życia.
Kiedy już ulokowałam się w hotelu i byłam gotowa ruszać do fabryki Metrobudu, w Kijowie zaczęła się ulewa. Co jak dała mi znać Alisa, mój kontakt ze strony organizatora, oznacza, że miasto będzie sparaliżowane. I rzeczywiście tak było – zamówienie taksówki okazało się niemożliwe, a i samo rozpoczęcie Brave zostało przesunięte na 22:00. Choć jak się później okazało, faktycznie na 23:30.
Ja i mój tłumacz postanowiliśmy dotrzeć na miejsce komunikacją miejską. Zimne lwowskie pod ręką zdecydowanie polepszało sytuację. Dopóki w marszrutkach była Pani Prezes przejazdu (i mój doskonały tłumacz, który był w stanie wyjaśnić z nią wszystko i jeszcze żartować – ja nie znam słowa we wschodnich językach) sprawa wyglądała perfekcyjnie. Dotarcie na ulicę Avtoremontnaya zajęło nam jednak dobrą godzinę, choć była ona blisko hotelu, w umownej odległości wyznaczonej rzutem beretem. Niestety, pomimo co do zasady częstszej uprzejmości mieszkańców, kilku przechodniów wprowadziło mnie i mojego tłumacza (bez którego nie udałoby mi się wyjść poza pierwsze skrzyżowanie) w błąd, przez co dwa razy jechaliśmy tramwajem w przeciwnych kierunkach. Z kolei nawet bliskość eventu nie pomagała, w okolicy nie było ani jednego plakatu (w ogóle to plakat w całym Kijowie widziałam raz w metrze). W końcu jednak, ze zmrokiem, dotarliśmy na miejsce. Okolica nieco jak z filmów grozy, w tym barczyści ochroniarze, którzy pomimo akredytacji mieli obiekcje by wpuścić nas na teren. W końcu pojawiła się nieoceniona Alisa i znalazłam się po dobrej stronie mocy. Po dobrej, bo kiedy już zobaczyłam jak to wszystko wygląda, serce mi zmiękło. Fakt, nie mogę ukrywać, było trochę organizacyjnych szkopułów, które na pewno utrudniały poruszanie się komuś, kto zgodnie z zachodnim standardem ma podane wszystko na tacy (np. czytelny line-up), ale z drugiej strony ten wschodni folklor i luz sprawił, że wreszcie byłam na imprezie, na której mogłam skupić się wyłącznie na muzyce. W bardzo kameralnym wydaniu (gości na Brave było ok. 2 tysiecy). Przypomniały mi się najlepsze czasy polskich elektro festiwali. Ten luz, zero organizacyjnego napięcia, brak wszechobecnych kolejek i miliona stoisk z milionem niepotrzebnych rzeczy, które tylko przeszkadzają, kiedy człowiek powoli zmierza ku przeznaczeniu – kolejnej elektro scenie. To było doskonałe uczucie.
W końcu jednak deszcz ustał i Jaga Jazzist zaczęli. To był świetny koncert, przepełniony dobrymi emocjami, ale przede wszystkim cudowną instrumentalną muzyką, mieszaną z ciepłą elektroniką. A ciepła było potrzeba. Ludzie kołysali się w tej błogiej atmosferze pomimo deszczu i zimna (co jest jak zwykle największym festiwalowym fenomenem, bo ilu rzeczy się nie ma, to zawsze jest zimno). Ciepło było więc emocjonalne, ale sprawiło, że było bardzo miło i sympatycznie. Następnie ruszyłam na scenę Truba. Sama już nie wiedziałam kogo zobaczę, bo trzymanie się harmonogramu festiwalu stało się bardzo umowne już od momentu tego pierwszego opóźnienia. Ku mojej radości zdążyłam jeszcze na Voin Oruwu czyli Dmitriy Avksentieva. Szczerze, to był jeden z najlepszych techno setów jakie do tej pory słyszałam. Miałam wrażenie, że jego siła wręcz dociska mnie do ściany tunelu, w którym zlokalizowana była scena. Muzyka była bowiem ciężka i intensywna, ale z drugiej strony tak emocjonalna, że przeżyłam ten koncert całą sobą. Po Voin Oruwu na scenie Truba wystąpili jeszcze Laurel Halo, Konakov, Byetone, Andrey Kiritchenko, The Field i John Object. I szczerze, choć równocześnie na innych scenach grał gigant Robert Hood czy Function, dla mnie to właśnie Truba była tej nocy najlepsza. Długi tunel oddalony najbardziej od reszty scen wciągał. Dosłownie i w przenośni.
W międzyczasie (tak to należy nazwać przy opasłości line-upu) zahaczyłam o scenę Angar zlokalizowaną po przeciwnej stronie miasteczka. Tam o 23:00 zaczynał Igor Glushko, który bezbłędnie wykorzystał atuty olbrzymiej hali. Świetne nagłośnienie powodowało, że dźwięki wypełniały tam każdą szczelinę kilkunastometrowego budynku. W związku z tym zastanawiałam się jak mocno zamocowane są doniczki z kwiatami, umieszczone za stołem didżejskim. W trakcie przerwy na rozgrzewającą herbatę tuż obok mnie spadło oświetlenie. Ale doniczki trzymały się na szczęście znacznie mocniej.
Po I.Glushko wystąpiła zjawiskowa ukraińska DJ-ka Nastia. Szczerze uwielbiam tą kobietę. Poniekąd może dlatego, że łączy nas kilka rzeczy (wiek, umiłowanie to tańca i rodzeństwo w postaci dwóch starszych sióstr), ale przede wszystkim za jej urok, który najlepiej oddaje jej notka biograficzna na RA, po prostu rozbrajająca szczerością. Jak napisała w niej Nastia: “I was born in a small village in the east of Ukraine to a normal family. Nobody was a musician in my family and there was no opportunity to obtain musical education. But I loved to dance and danced well.” Takie też są jej sety, dużo w nich pozytywnych miksów (jak mówi Nastia, z serca jest DJ-ką, a nie producentką), radości i pięknego uśmiechu artystki, który dosłownie kruszy serce. Energia Nastii przenosi się na widownię, dzięki czemu osiąga swoimi setami to co sobie założyła – poruszyć jak największy tłum do tańca.
Z kolei obok Angaru zobaczyłam coś co naturalnie znów mnie rozgrzało – mural duetu „Dwa Zeta” w skład którego wchodzą Sławomir Czajkowski alias ZBIOK i Karolina Zajączkowska. Poczułam narodową dumę. Serio.
Nastrój, który udzielił mi się po wizycie w Angarze postanowiłam kontynuować na maleńkiej i uroczej scenie Depo, na której w okolicach drugiej w nocy Derrick Carter urządził takie party, że szaleństwo ogarnęło wszystkich, tych pod samą sceną, tych na solidnych sofach z tyłu i tych którzy tańczyli na wieżyczce (tak, dobrze przeczytaliście, była tam i wieżyczka). Dawno nie słyszałam tak doskonałej wariacji na temat funku i elektro – zazwyczaj boję się, że to wyjdzie koślawo. Tak na pewno nie było jednak w tym przypadku. Derrick Carter grał z klasą, na maksa twardo (bo ja to lubię elektro) miksując dość znane numery, ale obudowywał je takim beatem, że nie było tu mowy o jakichkolwiek żartach. Gdy w pewnym momencie otworzyłam oczy i zobaczyłam że obok mnie w szalonym tańcu wiruje uczestnik przebrany za czarodzieja (ze wszystkimi atrybutami) uznałam to za doskonałe podsumowanie setu D.Cartera – to po prostu była bajka.
Następnie udałam się zobaczyć Francesco Tristano. Nie przesadzę jeśli powiem, że to muzyk wybitny. W końcu żeby tworzyć jednocześnie i muzykę klasyczną i elektronikę trzeba mieć wyjątkowy talent. Francesco grał na scenie głównej, Antracite, i pomimo, że musiało być mu dość zimno (grał w kapturze, a na dość dużej scenie za niewielką konsoletą wyglądał trochę jak na bezludnej wyspie), nie wpłynęło to w żaden sposób na jakość jego występu. Podczas całego, perfekcyjnego setu, słychać było bardzo wyraźne zaangażowanie, którego punkt kulminacyjny przypadł oczywiście na jeden z jego największych hitów, zamykający cały set „The Melody”. Rzeczywiście, to utwór doskonały. Jeden z w ogóle moich ulubionych utworów. Znam go w kilkunastu wersjach koncertowych, a jednak przy każdym kolejnym odsłuchu odkrywam na nowo jego piękno. Tak było i tym razem. Słuchacze, ogrzewający się głównie dużymi kocami polarowymi, rozdawanymi zupełnie gratis w barze marki Ballantine’s, wysłuchali finałowego utworu w dużym skupieniu, następnie dziękując Francesco wielkimi brawami. Kolejna ciepła rzecz o tej 3 w nocy, kiedy wilgoć i chłód powodowały już u mnie ból stóp.
Drugiego dnia, a właściwie głównego dnia (koncerty rozpoczynały się 23 sierpnia ale trwały przez całą noc i dzień 24 sierpnia, kończąc się w istocie dopiero po północy 25 sierpnia) posnułam się pomiędzy scenami, ale wszystko rozegrało się wieczorem i należał on dla mnie do sceny głównej Antracite, gdzie najbardziej radosny koncert na Brave! zagrał Nisantashi Primary School, młode ukraińskie trio, które 15 września wydaje swoją pierwszą EPkę (szukajcie mojej recenzji wkrótce na NM). Podobnie jak większości pozostałych artystów, im również udzielił się pozytywny wirus krążący po fabrykach Metrobudu. Perkusistka, która koncert rozpoczynała jednak za konsoletą, śmiała się cały czas. Nie tylko widać było to po jej twarzy, ale także słychać w dźwiękach, które wydobywała z perkusji. Można było chłonąć endorfiny. Zresztą widownia robiła to nieustannie, tańcząc radośnie, a następnie dziękując oklaskami, które na elektronicznych festiwalach słychać raczej rzadziej.
Po Nisantashi Primary School zagrał Romare. I to był dla mnie najlepszy koncert Brave!. Romare zagrał go jak zawsze, z największym zaangażowaniem (vide: jego koncert na tegorocznym Tauronie), ale jakoś klimat Kijowa i Brave! sprawił, że to było coś więcej. Publika oddawała się naturalnym szalonym tańcom. I mnie też wzięło coś szalonego. Z festiwalowej hoodie wyskoczył mi ściągacz, a włosy rozpuściłam w sumie nawet nie wiem kiedy. Przepiękne zakończenie Brave!, które Romare przypieczętował dwukrotnym bisem!
Po Romare na scenie pojawił się Nah. Postać oryginalna i dość trudna. Choć w głębi duszy chyba bardzo wrażliwa. Tak mi się wydaje. Miałam wrażenie, że jego emocje rozwalą perkusję, w którą walił jak szalony. Gdy wstawał krzyczał przez mikrofon, w końcu zeskoczył ze sceny do publiki, podniósł jedną z palet i rzucił nią na środek placu. Potem znów wskoczył na scenę. W trakcie jego kolejnej przemowy nastąpił jakiś problem techniczny i wysiadł mikrofon. Jestem przekonana, że nie było to celowe działanie. Nah jednak wkurzył się tak, że po pierwszych 20 minutach zakończył koncert i zaczął pakować swoje manatki. Publika próbowała negocjować, prosząc by wrócił, ale był twardy i nie dał się już przekonać.
Po tym koncercie, wycieńczona, ale zrelaksowana, przepełniona dobrymi emocjami udałam się na spoczynek. Nie dałam już rady zostać na dwa ostatnie koncerty i ostatni set, który zaczynał się o północy. Nie dotarłam też na scenę Container – kiedy grał Egyptian Lover ja byłam na koncercie Romare. Zebra Katz z kolei w ogóle się nie pojawił bo… spóźnił się na samolot. Ale żadna to w sumie strata dla mnie, widziałam go na żywo już trzy razy i raczej wiem czego się spodziewać.
W tym miejscu muszę podziękować za całą okazaną mi pomoc nieocenionej Alisie, PR Manager całego Brave! i jednocześnie świetnego kijowskiego klubu Closer, zlokalizowanego w starej fabryce wstążek przy ul. Nyzhnoiurkivskiej w Kijowie (strona na Resident Advisor). O lokalizacji Closer wspominam celowo – właśnie od tych wstążek nazwę otrzymał festiwal Strichka (ukr. „wstążka”), organizowany na wiosnę (Strichka Festival na FB), o którym wspominałam przy okazji zapowiedzi Brave!. Jak mówi Alisa, dla całego teamu Closer Strichka to ukochane dziecko. Z kolei Brave!, to największe wydarzenie z jakim mierzyli się do tej pory. Powiem szczerze, wyszło świetnie. Kilka organizacyjnych wpadek nie ma jakiegokolwiek znaczenia dla takiej oceny.
Closer zrobili świetny festiwal w cudownej lokalizacji, zaprosili masę takich artystów, że pozazdrościć im może każdy elektroniczny festiwal w Europie. Jednocześnie dali szansę zaprezentowania się wielu ukraińskim twórcom, co było świetnym pomysłem – a to dlatego, że ukraińska scena elektroniczna to dziś jedna z najlepszych i najciekawiej rozwijających się scen (nie tylko w Europie). Wreszcie sprawili, że doświadczenie muzyki ww. twórców było możliwe w luźnej i nienachalnej atmosferze, pozbawionej sztucznego lansu. Kameralnie, szczerze i bogato. Ja niczego więcej nie chcę. Było doskonale i jak to mówią na wschodzie – jak Bóg pozwoli dając zdrowie – zdecydowanie zmierzam na Brave! (i Strichkę) za rok. I Wam to także bardzo polecam. Nie będziecie zawiedzeni.
Poniżej subiektywna galeria zdjęć – zdecydowana większość autorstwa Romana Ketkov. Zdjęcia autorstwa Romana Ketkov są oznaczone. Kilka bez oznaczenia pochodzi z mojego telefonu.
Oficjalna strona Brave! Factory: Oficjalna strona Brave! Factory »
Link do wydarzenia na Facebooku: Profil na Facebooku »
Profil na Instagramie: Brave! Factory na Instagram »
THANK U BRAVE! & SEE U NEXT YEAR.
Its been shooted by Roman Ketkov – I just took the most interesting ones from his beautiful gallery 🙂
thx for having been shooted me on last photo ^,,,^