Wpisz i kliknij enter

Maya Jane Coles – Take Flight

Nowa płyta Mai Jane Coles zat. „Take Flight”, z którą powraca pod swoim nazwiskiem po czterech latach przerwy od jej debiutanckiego albumu „Comfort” (choć w 2015 r. wydała jeszcze materiał pod aliasem Nocturnal Sunshine), to muzyczna opowieść w dwóch częściach. Podczas gdy giganci tego gatunku próbują „powrócić” do muzycznego świata, wypuszczając co i raz kolejny nudny i wtórny materiał (niestety), Maya Jane Coles z wytwornością właściwą co najmniej królowej brytyjskiej daje w pierwszej części jasny przekaz: „Psss, teraz ja tu będę rządzić.” Co ciekawe, zrobienie dobrego trip-hopu wyszło jej znakomicie, mimo, że w tej konwencji utrzymana jest tylko pierwsza część płyty. W drugiej Maya znów oryginalnie i soczyście eksploruje klubowe brzmienia.

Z kolei całościowo rzecz ujmując, „Take Flight” jest wielkim popisem jej talentu i ambicji. Artystka znów zajęła się wszechstronnym przygotowaniem tej płyty – od zaprojektowania każdego utworu, jego produkcji, aranżacji, miksu i wykonania do stworzenia grafiki okładki (którą należy już raczej rozpatrywać w ramach sztuki). Z drugiej strony to pierwszy tak obszerny materiał brytyjskiej producentki. Na album trafiły aż 24 utwory. Każdy wyjątkowy, z charakterystycznym psychodelicznym akcentem, który tylko Maya potrafi zmiksować tak, że słuchanie raz trip-hopowych kawałków, a raz klubowych jest na przemian fizycznie odurzające i pobudzające. Jednocześnie, w każdym słychać pełne zaangażowanie. Maya Jane Coles nie chodzi na skróty, nie ma tu jakichkolwiek zapychaczy. Wreszcie, album ten Maya wydała już w ramach swojej własnej wytwórni – I/AM/ME. Dostępny jest, w nawiązaniu do dwóch części, na podwójnym CD oraz packu 3 x 180 gramowy winyl. Z kolei wersja Deluxe Hardback Book CD dostępna jest wyłącznie przez sklep artystki.

Z uwagi na istotę formy recenzji niestety opisanie każdego z tych 24 doskonałych utworów jest niemożliwe. Choć może to i dobrze. „Take Flight” to świetna płyta, potwierdzająca, że muzyka jest najwyższą formą sztuki i dlatego polecam jej słuchanie w całości (uzależnienie gwarantowane). Z kolei w ramach swoistej zachęty zwracam uwagę na kilka momentów szczególnych. Takim na pewno jest otwierający i zarazem promujący album utwór „Weak” oraz kolejny „Bo & Wing”.

W pierwszej części istotne są też numery, w których pojawiają się zaproszeni przez Mayę goście: „Darkside” z udziałem Chelou, „A Chemical Affair” i „Misty Morning”, w których pojawia się Wendy Rae Fowler, wokalistka amerykańskiego rockowo-eksperymentalnego zespołu We Fell To Earth oraz „Keep Me Warm” z wokalem Gapsa. Ja osobiście, skłaniam się jednak ku kompozycjom, w których jest miejsce tylko dla Mai, w szczególności bezbłędnie zsamplowanego „Lucky Charm” czy „Blackout” i „Unholy” z wyeksponowanym perkusyjnym beatem. Nie zmienia to faktu, że duety niewątpliwie zawsze wychodziły Mai doskonale. Tak jest i tym razem.

Po nieco mrocznym „Let You Go” następuje „Won’t Let You Down”, otwierający drugą, odmienną stylistycznie część, w której Maya wraca do korzeni – klubowych brzmień, opartych o energetyczno-taneczne miksy. Tu zdecydowanie rządzi „Go On And Make It Through”. Świetny, po prostu idealny, choć jednocześnie w mojej głowie pulsują wyobrażenia na temat jego różnorakich remiksów – jestem pewna, że w każdym poradzi sobie na parkiecie. W „Golden Days” Maya posługuje się surowszymi środkami, znanymi z jej wcześniejszych nagrań, by na końcu wpleść w jego tło subtelne chóralne wokalizy. Wyraźnie taneczny charakter mają też „Werk” i „Passing Me By”. Z ostatnich czterech utworów urzeka „Pulse”. Z jednej strony hipnotyzujący, z drugiej nieco maniakalny.

Obfitość materiału na nowym albumie artystki, jego duch, artystyczna oszczędność przy jednoczesnej silnej wyrazistości każdego dźwięku, nawet najcichszego szeptu, sprawia, że ta płyta, i to w obu częściach, wydaje mi się idealnym soundtrackiem na długą ascetyczną podróż. Naturalnie przychodzi mi na myśl kolej transsyberyjska, względnie Długi Marsz, bez względu na to czy zdarzył się naprawdę czy był tylko historyczną fikcją. Bo „Take Flight” to płyta, z którą najlepiej jest zostać sam na sam. Kompozycje Mai, enigmatyczne i zagadkowe jak sama artystka, pobudzają myślenie. Jednocześnie wyzwalają wszechogarniającą chęć swobodnego, samotnego tańca, który jest najlepszym wyrazem poczucia wolności i akceptacji rzeczywistości. Włączcie, zamknijcie oczy i zobaczcie co się wydarzy:

I wcale nie zmienia tego fakt, że to album niezwykle zmysłowy. Maya Jane Coles zawsze miała wyjątkową umiejętność tworzenia muzyki, która przenosiła erotyczność do innego wymiaru, będącą jednocześnie dźwiękową metaforą najpiękniejszego zbliżenia jakie może zaistnieć między dwojgiem ludzi, ale względem chłodnej, a momentami nawet gorzkiej „Comfort” (szczególnie najbardziej znany i bezsprzecznie wyjątkowy „Everything”, wykonany w duecie ze zjawiskową Karin Park), „Take Flight” jest cieplejsza i swobodniejsza. Nie powiem, że uspokaja, ale z drugiej strony, słuchając Mai naprawdę nie sposób szukać spokoju. Wręcz przeciwnie, energii. A tej na „Take Flight” nie brakuje.

2017 | I/AM/ME via Skint Records/BMG

Oficjalna strona Mai Jane Coles »
Słuchaj na Soundcloud »
Profil na Facebooku »







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
e'M
e'M
6 lat temu

Rzecz przednia i soczysta. Czołówka osobistego rankingu na ten rok.

Ania Pietrzak
Ania Pietrzak
6 lat temu
Reply to  e'M

Zgadzam się w pełni. A co najważniejsze – ilość i jakość idą tu w parze (co rzadkie).

Ania Pietrzak
Ania Pietrzak
6 lat temu

Bardzo dobry, to fakt. Która część Ci się bardziej podoba? I czy II?

adamashnova
adamashnova
6 lat temu

Dzięki brakowało mi tej artystki… Album bomba petarda!!!

Polecamy