Współczesna fantazja na temat oldskulowego rave’u.
Kiedy po raz pierwszy po pięciu latach przerwy w zeszłym roku obyła się w Utrechcie kolejna impreza z cyklu Thunderdome, celebrująca ćwierć wieku istnienia tej popularnej w Holandii marki, przyciągając ponad 40 tysięcy fanów, stało się jasne, że hard core techno w wydaniu rave znów jest liczącą się siłą na elektronicznej scenie. Nic więc dziwnego, że w minionym sezonie pojawiło się o wiele więcej muzyki tego rodzaju, nie tylko w Niderlandach, gdzie gatunek ten od zawsze był otoczony swoistym kultem, ale również we Francji, Szwecji, a także w Niemczech.
Jednymi z pierwszych didżejów i producentów, którzy w stolicy Niemiec próbowali promować i tworzyć hard core techno w jego nowoczesnej wersji byli… Włosi. Oczywiście chodzi tu o skupionych wokół wytwórni 3TH i Repitch dobrze nam znanych artystów działających pod pseudonimami D. Carbone, Ascion, Shapednoise i Lucindo. W ich twórczości początkowo ciężkie techno mieszało się z hałaśliwym industrialem i agresywnym noise’m na mocno eksperymentalną modłę, z czasem jednak nabrało zdecydowanie bardziej imprezowego tonu. Punktem zwrotnym dla tego kolektywu stał się wydany dwa lata temu mini-album D. Carbone – „Ravers”.
Teraz dostajemy pełniejsze rozwinięcie zawartych na tym krótkim krążku pomysłów – a jest nim debiutancki album włoskiego producenta. Jedenaście znajdujących się na nim w wersji kompaktowej nagrań to nowoczesna wizja rave’owego hard core techno w pełnej glorii. Szkielet większości nagrań jest taki sam jak na początku lat 90. – tworzą go sprężyste i przesterowane bity wsparte głębokimi i buczącymi basami. Już te dwa elementy pokazują, że w nagraniach tych spotykają się dwie tradycje: niemiecka i brytyjska. Pozostałe elementy aranżacji dodają do tego kontrastowego zestawienia nowe elementy z Niderlandów i zza oceanu.
W utworach „Wonder Boy” i „Astro Warrior” ożywają 8-bitowe efekty rodem z soundtracków do wczesnych gier komputerowych. Z kolei „Let Your Body Move” i „Back To The Future” zaskakują zdeformowanymi wokalami, wywiedzionymi z ejtisowego EBM-u. Niemal w każdym utworze rozbrzmiewają świdrujące dźwięki Rolanda TB-303 („Rescue Mission”), wsparte trance’ową lub IDM-ową elektroniką, bliską frankfurckiej lub sheffieldzkiej szkole tworzenia techno sprzed ćwierć wieku. Ostatecznie dostajemy w finale zawadiacki gabber, jakiego nie powstydziłby się sam The Speed Freak („D. In A Miracle World”).
Mimo ciężkiej rytmiki, toksycznego brzmienia i mrocznego klimatu, debiutancki album D. Carbone jawi się niczym niemal dziecięca fantazja na temat pierwocin europejskiego rave’u. Nic dziwnego – wszak muzyka ta stanowiła odpowiedź Starego Kontynentu na to, co wymyślono za oceanem. Detroitowi twórcy gatunku nie potrafili jej zrozumieć: jednak dla wygolonych na łyso dzieciaków, skaczących do jej szalonego rytmu, była generacyjnym doświadczeniem, którego mitotwórczy charakter został na stałe wpisany w historię klubowej elektroniki. Dziś ten zew powraca – i kto mu się oprze?
Carbone 2018