Trans blisko ludzi, bardzo blisko. 1 lipca zakończyła się 6. edycja Innych Brzmień. Królowała Afryka w różnych odcieniach.
Ubiegłoroczną odsłonę Innych Brzmień podsumowałem takimi słowami: „Afryka zawładnęła Wschodem Kultury”, dzięki fantastycznym koncertom Mulatu Astatke i Kasai Allstars. Podobnie było i w tym roku, kiedy to odbyła się prezentacja wytwórni Glitterbeat Records, a jak wiadomo, artyści związani z tą oficyną są mocno reprezentowani przez kraje afrykańskie.
Nie ukrywam, że w tym roku bardzo czekałem na pierwszy dzień festiwalu, a był to czwartek (28 czerwca). Piękny słoneczny i bardzo ciepły dzień na lubelskich Błoniach idealnie wspomagał atmosferę oczekiwania na popołudniowe i wieczorne koncerty. Tego dnia wszystkie wytępy zaplanowano na scenie pod namiotem, więc intymność i jeszcze raz intymność, czyli to co lubię najbardziej.
fot. Krzysztof Mazur
Tuż po godzinie dwudziestej, wyszyli członkowie tunezyjskiego projektu AMMAR 808, z Sofyannem Benem Youssefem obsługującym elektronikę, wokalistą – flecistą i jeszcze jednym flecistą. Nie był to pełny skład, ale powoli rozkręcili dobrą imprezę. Po kilku numerach wokalista wyszedł do ludzi i zaczął tańczyć wśród publiczności. Wtedy bardziej dało się poczuć autentyczność przekazu AMMAR-a 808. Co ciekawe, że praktycznie przez cały ich set tańczyli afrykańscy członkowie Ifriqiyya Electrique. Na żywo bezkompromisowa elektronika AMMAR 808 w zderzeniu z tradycyjnym śpiewem, tańcem i brzmieniem fletów, niestety nie miała tak mrocznego wymiaru, jak na płycie „Maghreb United”. Widać, że potrzebują jeszcze scenicznego obycia, może przearanżowania paru rzeczy, ale gdy zjeżdżą kawałek świata to jestem pewien, że będziemy mieli do czynienia z czymś wyjątkowym.
fot. Jakub Bodys
W przypadku kolejnego koncertu, czyli grupy Dirtmusic (Chris Eckman, Hugo Race), poszerzonej o Murata Ertela (saz elektryczny, wokal) i Ümita Adakale’ego (instrumenty perkusyjne) z tureckiej Baba Zuli, nie obawiałem się ani przez moment o poziom ich występu. Niesamowicie uduchowiony i precyzyjny dialog gitar Eckmana, Race’a oraz sazu Ertela od pierwszych chwil wytworzył falę pustynnego brzmienia. Popłynęły nagrania z tegorocznego albumu „Bu Bir Ruya”, choć później nieoczekiwanie cofnęli się do „BKO”. Jednak najwięcej zagrali z najnowszego krążka, w tym niesamowite „Bi De Sen Söyle”, „The Border Crossing” czy „Go The Distance” i nie tylko. Wirtuozerskie partie sazu Ertela (o tym nieco więcej w dalszej części) i jego przepastny głos (recytacje w języku tureckim) świetnie uzupełniają się z twórczością Dirtmusic. Wyszli na jeszcze jeden przepiękny bis. Był to kapitalny koncert podsycony niesamowicie transową aurą! Wypatrujcie ich na żywo!
fot. Krzysztof Mazur
Wydawałoby się, że ciężko będzie przebić to, co pokazali Dirtmusic, ale może w tym przypadku słowo „przebić” nie jest najlepszym, bardziej „utrzymać” ten magiczny poziom, jaki stworzyli tego wieczoru Dirtmusic. Już po kilku pierwszych minutach tunezyjsko-francuski zespół Ifriqiyya Electrique nie pozostawił żadnych wątpliwości, że są godnymi i odpowiednimi „zmiennikami”. Ich ubiegłoroczny i debiutancki krążek „Rûwâhîne” wzbudził wielkie zainteresowanie wśród krytyków oraz słuchaczy. Właśnie ten materiał zagrali w Lublinie. Muzyka Ifriqiyya Electrique w głównej mierze opiera się na rytuale Bangi (tzw. adorcyzm, czyli przyjmowanie, a nie wypędzanie ducha). Bardzo ciężkie brzmienie gitary Françoisa R. Cambuzata (postindustrial, metal), wspomagane liniami basu Gianny Greco oraz obłędne wokale Tareka Sultana, Yahia Chouchena i Youssefa Ghazala (wszyscy grali na tchektchekasach, a jeden z nich na bębnie) dało piorunujący efekt szamańskiego przejścia do zupełnie innego świat. Ponad dwie godziny regularnego transu, gdzie dodatkowo w tle leciał film pokazujący rytuał Bangi (m.in. głęboko zapada w pamięć scena, kiedy zabija się kozę i macza się w jej krwi instrument-bęben), wytworzyło coś wśród tańczących ludzi pod namiotem, czego nie da się opisać słowami. W pewnym momencie Ghazal wskoczył na scenę w niesamowitym przebraniu.
Właściwie to Ifriqiyya Electrique mogliby tak do białego rana. Po zejściu ze sceny, euforyczne okrzyki publiczności wywołały jeszcze trójkę Afrykańczyków, którzy wyszli z bębnem i tchektchekasami. Słuchacze otoczyli ich w małym kręgu, a oni zaczęli dalej tańczyć, grać i śpiewać – obłęd, ekstaza, plemienność, coś fantastycznego!
fot. Ignac Tokarczyk
Drugi dzień Innych Brzmień (29 czerwca) zapowiadał się równie dobrze. Czekałem przede wszystkim na koncert Baba Zuli. Zagrali na dużej scenie i kiedy było bardzo jasno, a to akurat nie był najlepszy pomysł, bo jednak czwórka muzyków ginęła w przestrzeni tego dużego obiektu, według mnie scena pod namiotem byłaby dla nich idealna. Spokojnie, ale Turcy i tak sobie z tym poradzili, sprytnie zmniejszając w pewnym momencie dystans, wychodząc do publiczności, po czym poprosili, żebyśmy uklęknęli, a oni grali. Jeśli nie widzieliście, jak gra na żywo Murat Ertel, to gorąco polecam – wirtuoz, ale nie w sensie „Satriani sazu”, lecz zmysłowy i psychodeliczny mędrzec tego instrumentu. Znakomicie wypadły nagrania z udziałem elektroniki (m.in. wyjątkowo zabrzmiały sample z odgłosami rżącego konia) pochodzące z dwupłytowej kompilacji „XX”, gdzie pulsujący dub, przesterowany saz i uod Periklisa Tsoukalasa, instrumenty perkusyjne Adakale’ego oraz Özgüra Çakırlara (też elektronika) pozwoliły wejść w psychodeliczno-dubowy trans sięgający anatolijskich bezkresów.
fot. Marcin Butryn
Po Baba Zuli wystąpił w bardzo dobrej formie Lech Janerka, który zagrał cały pakiet swoich najbardziej znanych piosenek, akurat nie była to moja wymarzona sytuacja koncertowa na ten czas, ale widać było, że przyszło wielu fanów Janerki, by rozsmakować się w sentymentalnych powrotach.
fot. Marcin Butryn
fot. Ignac Tokarczyk
fot. Jakub Bodys
fot. Jakub Bodys
fot. Jakub Bodys
Bardziej jednak oczekiwałem koncertu George’a Clintona i jego Parliament Funkadelic. Ponad dwudziestoosobowy skład zrobił na dużej scenie wielkie szoł. Było w nim dużo błyskotek, cekinów, roznegliżowanych tancerek, przebojowości czy instrumentalnych popisów (czasami za dużo), ale 77-letni Clinton ubrany w odlotowy strój przypominający klimatem Sun Ra, wytrzymał na scenie cały koncert (tylko niekiedy siadał sobie na stołku) podskakując, śpiewając, dyrygując itd. Obok niego znakomici raperzy oraz wybitni instrumentaliści (m.in. kapitalny basista i perkusista). Parliament Funkadelic jest jedną wielką i sprawnie działającą maszyną koncertową, niepozbawioną uczuć, wrażliwości, ogromnego feelingu. Zdecydowanie zaliczam występ George’a Clintona za jeden z najlepszych z tegorocznej edycji Innych Brzmień.
Piątkowy wieczór zakończył koncert pod namiotem ukraiński zespół OY Sound System. Po szoł Clintona było to łapanie oddechu, a w efekcie spokojne bujanie się przy mieszance muzyki tanecznej, dubu, trip-hopu oraz synth wave’u.
Gwiazdą trzeciego dnia festiwalu (sobota, 30 czerwca) był na pewno zespół Atari Teenage Riot. Sobotnie popołudnie rozpocząłem od przeglądu lubelskiej sceny w Próba Cafe, czyli występy Plug & Play i Naczynia. Lepsze wrażenie zrobiły na mnie Naczynia, grające coś na styku post-rocka, yassu i gitarowej psychodelii. W niektórych fragmentach można było wyłapać skojarzenia choćby z Tortoise. Ciekawy koncert, ale bez większego zachwytu. Ominął mnie występ Alindy, ale nie odpuściłem koncertu na dużej scenie połączonych składów Afenginn & Bastarda. Ci pierwsi to duńska formacja z pogranicza folku, rocka oraz muzyki klasycznej, zaś Bastarda (Paweł Szamburski, Michał Górczyński, Tomasz Pokrzywiński) zasłynęła znakomitą płytą „Promitat eterno” wydaną w 2017 roku przez Lado ABC. W moim odczuciu nie był to dobry koncert, trudno zresztą było mi sobie wyobrazić połączenie folkowej radości Afenginn z mistyką Bastardy. Żałuję, że nie mogłem usłyszeć samej Bastardy grającej kolejnego dnia do filmu „Ziemia”.
fot. Ignac Tokarczyk
Specjalnie na Inne Brzmienia powstał projekt pod tytułem „Songs of protest – Follow The Rabbit Orchestra”, będący autorską orkiestrą pod wodzą Oli Rzepki (Drekoty), złożonej z muzyków takich składów jak 100nka, Graal oraz z udziałem Gaby Kulki, Natalii Pikuły i Marsiji Loco. Na dużej scenie wybrzmiały protest songi w jakiś sposób definiujące różne epoki, w tym przełom lat 60. i 70. Miejscami bardzo ciekawe aranżacje jazzowego big bandu z towarzyszeniem żeńskich głosów nabierały ciekawego sznytu, ale całościowo nie ujęło mnie to przedsięwzięcie.
fot. Ignac Tokarczyk
Podobnie jak szaleńczo-demoniczny Atari Teenage Riot, digital hardcore Aleca Empire’a jest urzekającą formą tylko do pewnego momentu, który można porównać do jednorazowego skoku z wysokiego klifu w niepewną wodę – mocne doświadczenie, ale tylko na chwilę. I właśnie tak odebrałem ten lubelski koncert Atari Teenage Riot.
Na koniec pod namiotem pojawił się duet z Mińska Super Besse – obniżając temperaturę i tempo przekazu muzycznego. Zaprezentowali całkiem przyjemny repertuar na przecięciu cold wave’a, new wave’u, post punka czy electro. Dobrze się przy ich muzyce odpoczywało i toczyło nocne rozmowy w kuluarach namiotu.
Niestety, nie byłem ostatniego dnia Innych Brzmień (1 lipca), bardzo żałuję koncertów Rito, Saula Williamsa i Bastardy, a wiem, że były to świetne występy. Wybrałem ostatni dzień białostockiego Halfwaya ze względu na Orchestre Tout Puissant Marcel Duchamp XXL i The Besnard Lakes. Były to niezapominane wydarzenia, ale o tym w innym wpisie.
Najbardziej zachwycili mnie na Innych Brzmieniach 2018 artyści nagrywający dla Glitterbeatu. Choć nie była to tak równa edycja, jak np. ta z 2017 roku, to nie brakowało nietuzinkowych doznań muzycznych i spotkań z ludźmi w otoczeniu życzliwej, spokojnej i niemal rodzinnej aury festiwalu. Do zobaczenia za rok!