Off Festival is on… mimo, że jego trzynasta edycja przeszła tydzień temu już do historii.
Przejście przez żadną inną, festiwalową bramę nie daje takiego poczucia początku czegoś wyjątkowego. Tego faktu nie zmieniło nawet to, że tegoroczna brama była jeszcze mniejsza niż z poprzednich edycji, a została ona stworzona we współpracy z biurem projektowym SOKKA.
Tegoroczna edycja festiwalu zyskała dodatkową, piątą scenę – Dr. Martens, która w swoim założeniu miała służyć kameralnym występom wybranych songwriterów. Dodatkowo, w ramach trzeciego dnia, Scena Eksperymentalna grała pod kuratelą Ariel Pinka. Niekoniecznie wyszło to jej na zdrowie, jednak w kontekście tylu wydarzeń jakie niósł ze sobą festiwal, nie miało to aż takiego znaczenia w ocenie całości.
Nanook Of The North
Początkiem mojej muzycznej ścieżki był genialny koncert projektu Nanook Of The North, tworzonego przez Piotra Kalińskiego i Stefana Wesołowskiego. Ich muzyka była dźwiękową ilustracją filmu dokumentalnego z 1922 roku o tym samym tytule, ukazującego życie Inuitów z obszarów arktycznych. Gdyby nie fakt, że była to godzina 17:00, można by było delektować się również wyświetlanym za muzykami filmem.
Pora dnia była jedynym mankamentem tego występu. To co mocno manifestowało się w tej muzyce to krucha harmonia i mantrowa wręcz repetytywność. Było w niej coś złowrogiego i niepokojącego. Zbiorowy odbiór muzyki, jak na ambientowy koncert przystało, odbywał się z pozycji podłogi. Niektóre utwory były doprawione dźwiękami skrzypiec, po które sięgał Stefan Wesołowski. Krótki, 40-minutowy występ, już na samym początku podniósł wysoko poprzeczkę dla nadchodzących, kolejnych koncertów.
Shortparis
Kilka kroków i minut dalej, na Scenie Miasta Muzyki można było przenieść się w świat dzikich, noisowych synthów, za oprawę których odpowiadał zespół z Sankt Petersburga o nazwie Shortparis. Koncert był na tyle dobry, by spuścić zasłonę milczenia na pierwszy kwadrans ich występu. Resztę materiału z rzeczonej zasłony można śmiało zarzucić na całe show M.I.A. Niestety, ta prawdziwa, faktycznie zawieszona na scenie, spaść nie chciała.
Wracając do chłopaków z Rosji, pokazali konsekwentną, spójną estetycznie industrialną odsłonę awangardy, która manifestowała się nie tylko w muzyce i sposobie śpiewania, ale również w ruchach i układach tanecznych frontmana. Post-punkowa energia przeplatała się z wyśrubowanymi klawiszami. Ich szatańska charyzma na pograniczu obłędu, mimo bardzo wczesnej pory, potrafiła bardzo mocno przykuć uwagę. Koncert (życzeń) zdecydowanie na Scenę Leśną, na 1:00 w nocy.
Hańba!
Kompletnie inny klimat (jak najbardziej spójny z porą dnia) czekał na nas pod Sceną Leśną, gdzie podroż w lata trzydzieste zaserwowała nam (po raz drugi na Off Festivalu) nasza ojczysta kapela Hańba! Miejski, punkowy folk ze spójną, pierwotną koncepcją osadzenia wszystkich elementów w międzywojniu to znak rozpoznawalny zespołu. Połączenie banjo, akordeonu, bębna, tuby i zabytkowej syreny na korbkę to tylko warstwa muzyczna, nie wspominając już o ważnej roli animatora – samego Pana Zamenhofa.
Como Mamas
Na tej samej scenie, prosto z miasteczka Como, w delcie Missisipi, o 20:45 zjawiły się trzy pieśniarki gospel – Como Mamas. Tu pierwsze skrzynce grały ich głosy. Skromny akompaniament w postaci gitary i perkusji mimo monotonnego, niezmiennego tempa, nadał ich występowi szlachetny charakter.
To był potężny pokłon w kierunku najgłębszych warstw amerykańskiej muzycznej tradycji, z której wywodzą się soul, blues i funk. Koncert Como Mamas to była prawdziwa i szczera podróż do amerykańskich korzeni, na szczęście pozbawiona filmowego klaskania i wesołkowatego szału. Wielkie brawa Como Mamas!
Jon Hopkins
Piątkowa elektronika mocno wybroniła się występem angielskiego producenta Jona Hopkinsa, który swoim setem zamknął pierwszy dzień festiwalu. Głębia, przestrzeń, harmonia i lekko niepokojąca nostalgia przeplatała się z nieregularną, a niekiedy wybuchającą perkusją, która nadawała dźwiękowego balastu całości.
To muzyka bardzo emocjonalna, wielowarstwowa, gęstniejąca. Przenikanie się organicznych, wyraźnych rytmów z rozległymi podkładami, sprawiało, że znaczna część osób po prostu stała z zamkniętymi oczami, nawet w momentach, w których dominowała klasyczna techno-stopa. Z jednej strony introwersyjna, oniryczna szlachetność, a z drugiej taneczna elektronika z krwi i kości.
Ayuune Sule
Drugi dzień festiwalu dla wielu rozpoczął się od mocnego zderzenia z afrykańskim temperamentem doświadczonego muzyka pochodzącego z Ghany, niejakiego Ayuune Sule. Miał być cały zespół dowodzony przez Kinga Ayisoba, jednak z przyczyn wizowych zespół z Kingiem nie dotarł na festiwal. Mimo okrojonego składu, Ayuune doskonale sobie poradził z niełatwą sytuacją.
Mało tego. Wiele osób, które spóźniły się na sam początek koncertu mogły myśleć, że pan na scenie to właśnie King Ayisoba, a zespołu żadnego i tak nie miało być. W końcu na Offie nie brakuje solowych artystów. Na tym polega magia Off Festivalu. Ocenie podlega wyłącznie muzyka, a ta w tym przypadku wybroniła się znakomicie.
Nasz redakcyjny kolega, starszy specjalista od tego typu brzmień, pisał o Kingu chociażby z okazji wydania jego płyty „1000 Can Die”. To co mogliśmy zobaczyć w namiocie, na Scenie Eksperymentalnej to prosty, ale bogaty w ekspresje recital solo z własnym akompaniamentem na kologo. Jest to dwustrunowa lutnia, którą można spotkać podobno w całej Afryce Zachodniej. Diabelskie wręcz poczucie rytmu udzielało się publiczności bardzo wyraźnie.
Podest też się o tym mógł przekonać. Zachrypnięty głos Ayuune’a obudowany w powtarzalne, mantrowe wręcz frazy wystarczył by móc wejść w jego świat w pełni. Te bezlitosne festiwalowe momenty kiedy koncert nie tyle się kończy, ale musi się skończyć bolą bardzo. W przypadku tego koncertu, niedosyt był wyjątkowo duży.
Derya Yıldırım & Grup Şimşek
Na tej samej scenie, po Kingu Ayisoba (a de facto Ayuune Sule), mogliśmy posłuchać Derya Yıldırım & Grup Şimşek. Ta wokalistka i multiinstrumentalistka wraz z muzykami z Turcji, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Francji zaserwowali offowej publice tradycyjną muzykę turecką (Anatolia) ubraną we współczesne (ale jedynie delikatnie) aranżacje. Mistyka wschodu była szczególnie odczuwalna przy spokojnych, instrumentalnych fragmentach.
Wokalista trzymała, podobnie jak poprzednik, lutnie, tylko, że jej wersje bliskowschodnią, z długim gryfem – zwaną saz. Koncert miał zdecydowanie inną energię niż poprzedni. O ile muzyk z Ghany wciągał do swojego świata, tak Derya z zespołem prezentowała jedynie jego dźwiękowe fotografie.
Moses Sumney
Tego dnia, przed godziną 20.00 spadł deszcz, który sprawił, że namiot Trójki spuchł bardziej, niż było to planowane. Pojawił się tam kalifornijski muzyk, syn imigrantów z Ghany – niejaki Moses Sumney. Jego soulowy, wytrawny występ był jednym z najlepszych momentów sobotniego odcinka off festiwalowej podróży. Wokal, wyobraźnia muzyczna, płynne tempo całego koncertu, wraz z deszczem okazały się zestawem kojącym początkowe zmęczenie.
Wyjątkowym momentem było sięgniecie przez Mosesa po utwór Björk „Come To Me”, pochodzący z jej debiutanckiego albumu. Partie smyczków zastępował własnymi wokalizami. Jego interpretacja była na tyle spójna z tym co prezentował do tej pory, że wybór kawałka artystki takiego kalibru nie okazał się na szczęście strzałem w stopę.
Skalpel Big Band
Sobotnia Scena Miasta Muzyki w swojej wieczornej odsłonie zaprezentowała się fenomenalnie. Najpierw Skalpel z orkiestrą, który wydobył ze swej muzyki nowe barwy, często w odcieniach nieoczywistych, niebanalnych, abstrakcyjnych. Kilkunastoosobowy jazzowy big band dowodzony przez kompozytora Patryka Piłasiewicza oddał esencje, pień muzyki wrocławskiego duetu. Trudno mówić o interpretacji, czy przekładaniu elektroniki na język jazzu, gdyż muzyka Skalpela sama w sobie ma jazzowy genotyp. Całość brzmiała bardzo spójnie i wbrew pozorom bardzo kameralnie, chociażby przez to, że scena ta była wyjątkowo słabo nagłośniona i grała jak na główną, festiwalową po prostu cicho.
Charlotte Gainsbourg
Jednym z najlepszych i najbardziej zaskakujących koncertów nie tylko soboty, ale całego Off Festivalu był do bólu szczery i prawdziwy występ piosenkarki i aktorki Charlotte Gainsbourg. Szczerze mówiąc, ogłoszenie jej jako headlinerki nie wywołało u mnie większych ekscytacji. Dopiero przy bezpośrednim kontakcie z jej muzyką, jej formą sceniczną – prostą i naturalną, można było poczuć potężną dawkę dźwiękowej poezji.
Koncert wytworzył specyficzną atmosferę. Skromna artystka odziana w biały t-shirt i koszulę jeansową pokazała, że charyzma może tkwić w zwykłym spojrzeniu i delikatnym uśmiechu. Oprawa sceniczna, świetlne prostokątne ramy w połączeniu z elektro-popowymi piosenkami przenosiły słuchaczy niczym do pojazdu kosmicznego z filmu z lat osiemdziesiątych.
Delikatny retro-stempel warstwy elektronicznej mógł wywołać z kolei skojarzenia jakbyśmy byli na koncercie duetu Air. Muza Larsa von Triera dedykowała koncert siostrze Kate, która odeszła 5 lat temu wskutek samobójstwa. Charlotte Gainsbourg na Scenie Miasta Muzyki to prawdziwy majstersztyk. Na pewno na trwale zapisze się nie tylko na kartach historii festiwalu, ale i w pamięci jego bywalców.
Khidja
Światło w sobotę gasili Khidja, grając ostatni set na Scenie Eksperymentalnej. Rozwibrowana, elektroniczna dawka dźwięków naszpikowanych samplami z nagraniami oryginalnych instrumentów typowych dla tradycyjnej muzyki rumuńskiej i tureckiej nadawała ich muzyce jednocześnie egzotyczny jak i ponury sznyt. Na szczęście robili to z umiarem i traktowali sampling jako dodatkową przyprawę do serwowanego tech-housu, a momentami klasycznego techno z jego mrocznym zabarwieniem. Kolejne, wyśmienite elektroniczne zwieńczenie festiwalowego dnia.
ARRM
Niedzielne, off festivalowe popołudnie dla wielu rozpoczęło się od leniwej, onirycznej porcji instrumentalnych, gitarowych dźwięków projektu Artura Rumińskiego o nazwie ARRM. Skojarzenie tak silne z atmosferą filmów Davida Lyncha sprawiło, że muzyka sącząca się ze Sceny Leśnej była na tyle hipnotyzująca, że pomimo nieludzko wczesnej pory (17:00!) można było kompletnie się w niej zatracić. Zapętlające się, ociężałe akordy sprawiły, że czas zaczął mocno zwalniać. To była piękna, wysmakowana, psychodeliczna monotonia.
Sensations’ Fix
Jakiś czas później, do namiotu eksperymentalnego zawitali goście z Włoch – Sensations’ Fix. Kojarzeni zdecydowanie bardziej z brzmień charakterystycznych dla rocka progresywnego, na Off Festivalu sięgnęli po elektroniczny set. Trudna do jednoznacznego zakwalifikowania, wymagająca, lekko kwasowa mieszanka elektroniki i gry na gitarze Franco Falsiniego zdecydowanie bardziej nadawała się do słuchania z zamkniętymi oczami niż tanecznych pląsów. Scena Eksperymentalna jak zwykle nie zawiodła.
Zola Jesus
Zaraz po bardzo udanym koncercie Kapeli ze wsi Warszawa, na Scenie Leśnej odbył się koncert amerykańskiej piosenkarki Zoli Jesus. Wielość porównań artystki, zarówno jeśli chodzi o warstwę muzyczną jak i sam głos nie wybronił się na koncercie. Mrok, gotycka atmosfera osadzone w popowej estetyce zamiast znakiem rozpoznawalnym, były jedynie od czasu do czasu występującym elementem. Nie można na pewno zarzucić Zoli braku scenicznej ekspresji, jednak ta nie wiąże się z charyzmą. Więcej jej miała zdecydowanie Charlotte siedząc na krześle w białym t-shircie. Zola Jesus jak na Off Festival wypadła jedynie POPrawnie.
Or:la & Jacques Greene
Elektroniczną kropką nad i były sety Or:la (Scena Trójki) oraz Jacquesa Greene’a (Scena Leśna). Obydwie propozycje były mocno osadzone w estetyce house, mimo bardziej zróżnicowanemu materiału z ich dyskografii. W porównaniu z dwoma pierwszymi dniami, były to propozycje zdecydowanie bardziej oczywiste. Nie zmienia to jednak faktu, że zjawiła się na nich również tłumnie offowa publiczność, nie chcąc stracić ostatnich chwil z festiwalem.
Trzynasta edycja przeszła do historii jako bardzo spójna, pozbawiona dramatycznych zwrotów akcji (jak chociażby jedenasta sprzed dwóch lat). Z jednej strony, doświadczyłem mnóstwa fantastycznych muzycznych momentów, a z drugiej wiele straciłem i są to straty już nie do nadrobienia.