Myślenie magiczne.
20 lat minęło? Serio? Drapanie się w głowę nie pomogło szczególnie. Przy takich okazjach człowiek myśli o czasie. Dwie dekady poszły się… a jednak nie. Niepotrzebny tu łzawy lament, że czas stracony, że młodość skończona. Właśnie po to wymyślono nostalgię. Powodem mojego rozrzewnienia jest data 14 maja 2001 roku kiedy ukazała się debiutancka płyta Andrzeja Smolika zatytułowana po prostu „Smolik”.
Brama do nowej rzeczywistości
Ile ja wtedy miałem? 18 lat! A to ci dopiero. Pamiętam ten czas w zniekształceniu. O muzyce wiedziałem dość niewiele, co umiem stwierdzić dziś, a wówczas pojęcia mieć nie mogłem z racji jakże zawężonych horyzontów. Pobłażliwie spoglądam na siebie z tamtego okresu biorąc pod uwagę moją ówczesną fascynację zespołami The Doors czy Led Zeppelin. Wszystko kręciło się wokół muzyki gitarowej, a jedyną „nowością”, którą byłbym w stanie zaakceptować był album „Nevermind” Nirvany. Nawet na Radiohead trafiłem później. Niewykluczone, że „Smolikowi” zawdzięczam wejście na ścieżkę, na której takim wstrząsem było spotkanie z „Kid A”.
Cokolwiek człowiek chowany w blokowisku by wówczas robił, a był to czas raczkującego internetu, nie sposób było ominąć twórczości zespołu Myslovitz. Ich płyta „Miłość w czasach popkultury” wydana w 1999 roku była wydarzeniem pokoleniowym. Urodzeni, jak ja w roku 1983, musieli przebrnąć przez tą płytę albo przynajmniej najlepsze piosenki. I było coś w tym facecie, który falsetem wyśpiewywał smutne treści. Więc jak Artur Rojek pojawił się w utworze „50 tysięcy 881” jakiegoś tam Smolika bez rockowej otoczki, z tekstem, do którego nie musiałem używać słownika angielsko-polskiego, to było coś, czego młody umysł z małomiasteczkowej Polski nawet nie wiedział, że potrzebuje. To była, dla mnie, brama do nowej rzeczywistości.
Wiem jak to brzmi, a jednak nie zmienię nic w akapicie powyżej. Album „Smolik” był otwarciem uszu. Staram sobie przypomnieć czy miałem go na CD czy na kasecie. To o tyle ważne, że zaraz po Rojku wjeżdżał utwór „Attitude”, który prezentował muzykę, na którą nie byłem przygotowany. Sądzę, że działo się tak nie tylko ze mną. Nie mam na to żadnych badań socjologicznych. Słuchając dziś tej płyty w duszy robi się lepiej. To granie z najprzyjemniejszej półki. Dziś powiedzielibyśmy, że chillout albo lounge. Wtedy był Smolik i właściwie tylko Smolik. Nie wierzycie? Proszę bardzo: debiut Skalpela – 2004 rok; debiut Futra – 2002 rok; debiut Nowej Muzyki – 2003 rok.
Myślenie magiczne
Drugim istotnym punktem płyty był utwór „T.Time”, w którym śpiewa Novika. Ten występ pozwolił jej na wypłynięcie na szersze wody. Od tego momentu lista chętnych do wystąpienia u Andrzeja Smolika znacznie się wydłużyła. Utwór jest bajecznie prosty, ale i perfekcyjnie dopracowany. Wolniejsze tempo i królująca melodia zrobiły robotę. Czas trwania – 3:49 – również, czyli mieścił się w radio. I wyróżniał się. Zresztą jak cała płyta. Tak dobrze nagrana, dopracowana i wysmakowana. Jego siłą jest z pewnością brak ucieczki od popowej oprawy. Nawet w wydłużonym utworze „Med”. Okazało się, że jest miejsce dla muzyki niekrzykliwej, łatwej i przyjemnej. I elektronicznej.
Końcówka albumu – „Robot Dance”, „Vok”, „Alili” – na pewno jest efektem oczarowania duetem Air. Przetransferowanie do Polski muzyki granej w Anglii czy Francji było jednym z zadań Smolika, z których wywiązał się świetnie. Jeśli już doszukiwać się melancholii w muzyce Smolika to była ona w wersji pop, co zarzutem nie jest. Wręcz przeciwnie. Wejście do głównego nurtu z autorskim materiałem stworzonym z twórczej potrzeby było dobrym posunięciem, za którym poszli słuchacze.
„Smolik” swoją bezczelną przebojowością obniżał napięcie. Z angielskiego trip-hopu wyciął przyległości uliczne i wprawił w ruch machinę wyobraźni. Rzekłbym, że to jego myślenie magiczne jest na wskroś polskie, ale kierowałbym myśli czytelników w stronę szklanych domów Stefana Żeromskiego. Proszę nie doszukiwać się tu ukrytej krytyki albo próby obśmiania. Raczej, jeśli już, szlachetną donkiszoterię. Choć powyższy wniosek podyktowany jest dzisiejszym stanem faktycznym i o żadnej winie Smolika mowy być nie może.
Patrząc w przyszłość
Pospolite ruszenie jakie w polskiej muzyce wywołał „Smolik” było interesujące. Zastęp młodych twórców czerpiących z muzyki elektronicznej i wprowadzającej ją do muzyki popularnej szedł szeroką ławą. Szkoda, że dziś to już pieśń przeszłości. Nie widzę obecnie na mapie kogoś kto by spiął taki projekt. Właściwie po Smoliku takiego błyszczącego cudeńka dostarczył nam dopiero Silver Rocket (Mariusz Szpura) swym albumem „Tesla”, na którym wystąpili m.in.: Tomek Makowiecki, Monika Brodka i Marsija z Loco Star. Patrząc na pierwsze dwa nazwiska łatwo odgadnąć, że był to już czas po programie telewizyjnym „Idol”.
Słuchając dziś „Smolika” chętnie bym widział kogoś z nowej generacji polskich elektroników kto nie bałby się nagrać czegoś dla szerszej publiczności. Ceniąc warsztat muzyków i poważając płyty, którym poświęcam czas i opisuje. Inna sprawa, że muzyka została zepchnięta do kąta przez internet, media społecznościowe czy seriale w streamingu. Aczkolwiek ciągle wierzę, że taki album powinien powstać. Nowe pokolenie muzyków śmiało wkracza na scenę. Jest w czym wybierać. Jako przykład narzuca się konsekwencja twórcza Oxford Drama, którzy ulokowali się na przestrzeni zgrabnych i chwytliwych piosenek pop.
Nic to. Przyjdzie nam poczekać na nowego Smolika. Oby się tylko pojawił i pozwolił wyrwać się na chwilę z dojmującego poczucia klęski i straty. Albo prościej, bez komplikacji. Żeby nagrała lub nagrał wybornie przyjemną płytę, która byłaby dobra do zabrania ze sobą do sypialni albo puszczona w tle w trakcie cotygodniowego sprzątania łazienki. Taka płyta po prostu się nam należy, bo odpuszczenie sobie muzyki środka skutkuje tym, co widać na ekranach TVP.
Uwielbiam Andrzeja niesamowita muzyka słucham od lat
Konfekcja…
Tak! Wciąż wracam do tej płyty. I wciąż wprawia w świetny nastrój. Nawet moje dzieciaki się przy niej wyciszają. Jest super.