Wpisz i kliknij enter

Portico Quartet – Terrain

Do brzegu.

Normą jest, że kolejna płyta, którą mam zamiar przybliżyć, została nagrana w czasie lockdownu. Nie ma się czemu dziwić – takie czasy. Choć zastanawiające jest na ile sytuacja pandemiczna wpływa na ostateczny kształt albumów. Niektóre łatwiej rozszyfrować, inne trudniej. Tak jest właśnie z najnowszym krążkiem Portico Quartet „Terrain”. Jasnego i klarownego naprowadzenia brakuje, a długość kompozycji nie jest żadną wskazówką. To nawet lepiej, bo przed nami spokojna, ale niezwykła wędrówka, a konkretnie rejs.

„Terrain” składa się z trzech utworów o różnej długości. Choć tytuł wskazywałby na obszar ziemi, to muzyka już niekoniecznie. Jest zwiewna, pełna niuansów i dotyka bardziej innych żywiołów. Kwartet muzyków tworzą: Duncan Bellamy, Jack Wylie, Milo Fitzpatrick oraz Keir Vine. Proponują mieszanką jazzu i elektroniki dodając do tego minimalizm, nieco abstrakcyjności i oryginalne brzmienia hang drum, którego wirtuozem jest Manu Delago. Ten instrument wypełnia utwór numer jeden, który zarazem jest najdłuższy na płycie.

Celem wprowadzenia nowego instrumentu jest próba zahipnotyzowania słuchacza. Jego gra trwa dość długo, ale sama w sobie byłaby zbyt uboga, więc pojawia się m.in. syntezator oraz saksofon. „Terrain I” czaruje zarówno oszczędną formą płynną, jak i solidnością. Słychać, że jest koncepcja, a zespół postanawia sprawdzić jak daleko może zajechać na tym patencie. Dają radę przez dziewiętnaście minut, ale bez obłędnej perkusji nie daliby rady. „Dwójka” jest najzwyklejszą jazzową melodią. Zasadniczo prostą i przyjemną, choć obecność wiolonczeli umiejętnie przesuwa akcenty. W tych drobnych ruchach kryje się niewymuszony spryt zespołu.

Abstrakcyjność pchająca nas w stronę muzyki elektronicznej objawia się w utworze z numerem trzy. Wszystko, co do tej pory zespół zaprezentował, pojawia się i tu, ale pod wodzą perkusji. Tak jakby po dłuższym rejsie Portico Quartet w końcu przybili do brzegu. Ambient też został tu wykorzystany. Podoba mi się lekkość kompozycji, które nie tracą nic ze swej intensywności. To wcale nie musi być najlepsza płyta pod słońcem, ale dobrze, że jest. Ciepła muzyka, zgrabna forma, długaśne kompozycje i minimalizm. Czego chcieć więcej? No i jest tam sporo smaczków do powolnego odkrywania.

Gondwana Records | 2021
Bandcamp
FB
FB Gondwana







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Robert
Robert
2 lat temu

Czasem chyba trzeba się jednak zastanowić, czy w ogóle warto pisać reckę, jeśli nie ma się na to ochoty i weny brak. Można przypadkowo ukrzywdzić niezłą płytę, wypstrykawszy cały repertuar na przehajpowany black midi, który można sobie było darować, skoro wszyscy o tym piszą, a po roku nikt nie będzie kojarzył, poza wrażeniem kakofonii i pretensjonalności.

Seba
Seba
2 lat temu
Reply to  Robert

Dobrze to ująłeś! Nie tylko w przypadku black midi. Autor chyba taśmowa konsumuje muzykę, co też przekłada się na marny warsztat i często banalne spostrzeżenia. A co do black midi to jak Chaciński się podnieca, i do tego słabą płytą, a inni idą ślepo za wyrwanymi z kosmosu argumentami mówiącymi o tym, że nagrali niby jakieś wiekopomne dzieło. Żart! I trudno uwierzyć, że ktoś jeszcze bierze na serio populistyczne recenzje Chacińskiego.

Polecamy