Muzyczny portret pokolenia.
Dorastając na przedmieściach Amsterdamu w rodzinie o hinduskich korzeniach, Parrish Smith od małego nasiąkał różnymi dźwiękami. Rodzice słuchali egzotycznej muzyki etnicznej, starsze siostry zmysłowego R&B, a kuzyni – bujającego reggae. Nic więc dziwnego, że muzyka była dla niego zawsze czymś ważnym. Dorastając, zainteresował się typowym dla nastolatków graniem – punkiem i metalem, a potem industrialem i noise’m. To w końcu doprowadziło go do techno.
Grzebiąc w winylowych krążkach w sklepie z muzyką klubową, trafił na wydawnictwa nowojorskiej wytwórni L.I.E.S. Spodobało mu się, że nagrywający dlań producenci łączą oldskulowy industrial z nowoczesnym techno. To sprawiło, że postanowił zostać didżejem. Nie minęło wiele czasu, a zyskał w klubowym światku Amsterdamu sławę kogoś, kto gra „szybko, mocno i mrocznie”. Z czasem Smith zaczął serwować coraz bardziej eklektyczne sety, ozdabiając je dodatkowo własnymi wokalami.
Naturalnym krokiem dla młodego Holendra stało się w końcu tworzenie swojej muzyki. Nie spieszył się jednak: spędził aż dwa lata na strychu w domu swych rodziców, szlifując producenckie umiejętności. Próbki swych nagrań wysłał oczywiście do L.I.E.S. – i udało się: do dziś umieścił w katalogu wytwórni dwie EP-ki. Największa popularność przyniósł mu jednak krążek wydany przez Dekmantela – „Sex, Suicide & Speed Metal”. Jego tytuł dosyć dobrze opisuje zawartość debiutanckiego albumu Smitha.
Otwierający zestaw „Fader” brzmi jak dziwaczny miks Nirvany i Kanye Westa, łączący grunge’owe akordy gitary z autotune’owym wokalem. „Black Scarlet” i „Light, Cruel And Vain” to masywny i wolny hip-hop, przywołujący wspomnienie zarówno dokonań Tupaca Shakura, jak i Techno Animal. Jest tu bowiem miejsce zarówno na smoliste podkłady rytmiczne, emocjonalny rap, jak i psychodeliczne partie gitar. Ten ostatni wątek dochodzi mocniej do głosu w „Slave”, ewokującym echa industrialnego metalu w rodzaju Godflesh czy nawet Sepultury.
Kiedy milkną partie thrashowych gitar, dostajemy illbient: halucynogenna muzykę czerpiącą swe żywotne soki zarówno z hip-hopu, jak i breakbeatu i ambientu. „IAMNOTTHERE” i „Perfume Of Oil” brzmią tak, że nie powstydziłby się tego sam ojciec chrzestny nurtu – Bill Laswell. Wraz z „Never Break Free” wracają rockowe brzmienia, ale sięganie po nu-metal w stylu Limp Bizkit to jednak obciach. O wiele lepiej wypada „STRENGTH” – punkowy hymn pożeniony z autotune’ową wokalizą.
Holenderski producent nie byłby sobą, gdyby nie zaserwował na swym albumie techno. „I Wanna Be An Idol” to szybki numer rodem z katalogu Kuløra, ozdobiony (chyba jednak zupełnie niepotrzebnie) samplami metalowych riffów. Trochę to przypomina Skinny Puppy lub Ministry – ale przeniesione we współczesny klubowy kontekst. Na finał dostajemy ekstrawagancką balladę, splecioną z pasaży post-punkowych gitar i przetworzonych głosów – „The Doomsday Generation”.
Jeśli komuś podobały się dotychczasowe EP-ki amsterdamskiego producenta, „Light, Cruel And Vain” może być dla niego sporym zaskoczeniem. Niby jego twórczości przyświeca hasło „No elitism, no prejudices, no genre”, ale tak eklektycznego materiału nikt po Smithie chyba się nie spodziewał. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Debiutancka płyta Holendra to synteza muzycznych fascynacji generacji dojrzewającej w pierwszej dekadzie XXI wieku: hip-hopu, nu-metalu, R&B, punka, techno, grunge’u i ambientu. I pewnie przez reprezentantów tego pokolenia zostanie odebrana najlepiej.
Dekmantel 2022