Przeżyjmy to jeszcze raz, czyli relacja z trzech dni katowickiego festiwalu.
Piętnasta edycja święta off-owej muzyki dobiegła końca, niech ta relacja stanie się swego rodzaju pamiątką zatrzymującą odczucia spisane na świeżo, ale też jednak z lekkim dystansem do wyczekiwanej imprezy.
Po dwóch latach pandemicznej przerwy powrót do Muchowca wzbudzał sporo emocji podbudowanych mieszanką wyczekiwania i obawy (na przykład o ekstremalną pogodę czy tegoroczną plagę festiwalowych odwołań koncertowych). Tym bardziej miło, że na miejscu można było zastać znany układ i ilość scen, tym samym poczuć się jak u siebie. Przekształceniu uległy jedynie nazwy scen zyskując niekiedy lekko absurdalny wydźwięk (patrz. „Scena Leśna Czujesz Klimat? Rossmann”).
Q, foto by Michał Murawski
Dzień 1
Jeśli ktoś planował wystartować w upalny piątek po „Teleexpressie” mógł niestety zderzyć się z lekkim zdziwieniem jakie wywoływała raczej rekordowa kolejka do wymiany biletów na opaski. Tym samym Erika de Casier zostaje na krótkiej liście do przyszłego zobaczenia. Na szczęście inaczej ma się sprawa z Q, czyli Stevenem Merdsenem, który z trzyosobowym zespołem totalnie oczarował publiczność T Tent. Zupełnie jakby duch Prince’a wszedł w inne ciało i poprzez bardziej współczesny język zapożyczony od Blood Orange chciał kruszyć szyby swoim falsetem. Wokalista z Florydy miał świetny kontakt ze słuchaczami, zagadywał, a nawet schodził do nich śpiewać całe utwory. Tuż po tej soulowej uczcie na „Scenie Eksperymentalnej BUH” stery festiwalu przejęła banda młodych Anglików z kapeli Squid. Ich pierwszy koncert w Polsce z pewnością zostanie zapamiętany, bo był niecodziennym popisem łączenia zarówno rozbudowanych aranży z bezkompromisową improwizacją jak i zderzania ścian przesterowanych gitar z generowaniem cyfrowo-noise’owych struktur elektronicznych. To wszystko regularnie było zamieniane w piosenki śpiewane głównie przez perkusistę Ollie Judge’a, co w finale przeobraziło się we wściekłe, transowe i do zdarcia gardła powtarzanie wersu „I’ ve played my role”. W tym występie zabrakło jedynie lepszego sterowania dynamiką i wyczucia akcentów w dramaturgii, ale i tak był to bez wątpienia jeden z najlepszych momentów festiwalu.
Pomimo, że co wprawniejszy słuchacz mógł doszukać się w tym występie jakiś błędów, to z pewnością na podium pierwszego dnia Off-a wskoczyli tureckiego pochodzenia Holendrzy z Altın Gün. Zespół zaprezentował najbardziej znane single z „Ordunun Dereleri” na czele, rewelacyjnie transponując swój anatolijski synthpop rock na język koncertowy. W kategorii tanecznej piosenki ciężko o lepszy wykon. Występ Pi’erre’a Bourne’a w ostatnim momencie został przeniesiony na godzinę 1.30, którego nie doczekałem, w przeciwieństwie do wyczekiwanego także przez wielu offowiczów koncertu dziewczyn z Bikini Kill. Nieomal oryginalny skład z lat dziewięćdziesiątych może nie powalał poziomem energii i dzikości, a ich repertuarowi daleko do nawet przedsionka różnorodności, ale dziewczęca ekipa ubranej w cekinową sukienkę i różowe rajstopy Kathleen Hanny naprawdę dawała radę. Dla fanów punk rocka usłyszeć na żywo „Rebel Girl” to z pewnością niezapomniany moment. Zresztą ten akurat koncert to raczej przyczynek do głębszej refleksji o tym jakie zmiany na przestrzeni trzech dekad gdy Bikini Kill startowały w sferze równouprawnienia udało się osiągnąć…
Squid, foto by Michał Murawski
Pierwszego dnia festiwalu szykowała się nie lada uczta dla fanów nowoczesnego jazzu. Perkusista Makaya McCraven, czyli twórca m.in. szeroko docenianej reinterpretacji klasycznego albumu Gil Scott-Herona przyjechał do Katowic z basistą i flecistą/saksofonistą cyfrowym. Od pierwszych dźwięków było słychać, że Panowie rozmawiają jednym językiem i prezentują najwyższy poziom wykonawczy. Jak na dojrzałego lidera przystało McCraven zostawiał dużo pola do wypowiedzi swoim partnerom, gdzieniegdzie tylko pozwalając sobie na krótkie solo czy efektowne przejście, wszystko brzmiało bardzo rasowo i selektywnie. Pośród prezentowanych tematów można było rozpoznać utwory z wydanej w zeszłym roku płyty „Deciphering The Message”. Niestety przynajmniej pierwsza część koncertu nie wywołała spodziewanego stężenia magii, można było odnieść wrażenie, że muzycy po prostu świetnie grają, ale nie ma w tym większej emocji czy tzw. serca. W tym czasie na głównej scenie grubą imprezę rozkręcał Mura Masa. Producent poza wypuszczaniem tracków, dokładał trzy grosze na perkusjonaliach i padach z samplami, ale to wokalistka mu towarzysząca zgarniała całą uwagę okraszając swój śpiew permanentnym tańcem w dancehallowym duchu. Patrząc z oddali pewnie trudno było się zaangażować w ten występ, niemniej osoby będące pod sceną z pewnością doznały niezapomnianej zabawy.
Dzień 2
Drugi dzień przywitał mnie koncertem black metalowej Gruzji, która jest bytem niepodrabialnym. Jak mówił w jednym z wywiadów jeden z jej członków „być może Gruzja to żart o powadze, a być może bardzo poważnie mówimy o żarcie”. Zdecydowanie tak jest, solidny metalowy łomot, trzech wokalistów z różnych bajek, konwencja absurdalnego spektaklu i katolickie przyśpiewki. Wyborna zabawa po której na „Scenie Głównej Perlage” pojawił się duet Oxford Drama poszerzony o troje muzyków/muzyczek. Warto docenić, że organizatorzy zapraszają na dużą scenę taki wciąż młody wiekiem (choć to już 7 lat od debiutu) i raczej spokojny zespół z Wrocławia, dając mu się rozwijać poprzez zdobywanie unikatowego doświadczenia. Małgorzata Dryjańska śpiewała ewidentnie wzruszona całkiem sporą i zasłuchaną publicznością, a cała grupa kupowała słuchaczy naturalnością i swego rodzaju skromnością. Bardzo przyjemny i pozytywny koncert.
Jaubi, foto by Michał Murawski
Z głównej sceny większość uczestników skierowała swe kroki ku występowi (w tym wydaniu trzyosobowego) pakistańskiego zespołu Jaubi (gitara, sarangi, tabla), poszerzonego o muzyków z którymi nagrali zeszłoroczny album „Nafs at Peace”. Chodzi o flecistę/saksofonistę z Anglii Tenederloniusa i liderującego całością Marka Pędziwiatra zasiadającego za trzema instrumentami klawiszowymi (Fender Rhodes, Nord i Moog). Do tej brygady dołączył nieprzeciętnie wręcz groove’iący za perkusją Marcin Rak (EABS, Błoto). Co tu dużo pisać, panowie pozamiatali. Połączenie tradycyjnych melodii i brzmień z środkowej Azji z hip-hopową podszewką w wersji live wznosiło materiał z płyty na wyższy poziom. Gdzieniegdzie kierowało się to ku wyciszonym i wymagającym skupienia fragmentom, by zaraz uwolnić energię i paletę uzupełniających się pasm dźwiękowych. Poza tym pośród wymienionej szóstki swą grą wybijał się poprzez gitarowe „bensonowskie” solówki Ali Riaz Baqar. Z pewnością jeden z highlightów całego festiwalu. Podobnie mogło być z koncertem Mdou Moctar, czyli rockowego zespołu Mahamadou Souleymane’a z Nigru, który niestety przez fatalne nagłośnienie okazał się generować jedynie żal i irytację… Pisząc szczegółowiej najdobitniej dawał się we znaki praktyczny brak najważniejszych elementów tego projektu, czyli wokalu i gitary wiodącej. Dodatkowo wysokie strojenie reszty gitar ginęło w magmie środkowego pasma i przebasowionej gitary basowej. To naprawdę smutne, że muzycy lecący pół świata na godzinny występ zostają pozbawieni należytego zaprezentowania… – ale cóż, ponoć przez pandemię mnóstwo akustyków odeszło z zawodu.
Następną pozycją w line-upie był występ londyńskiej raperki Lex Amor. Zaserwowała bardzo eteryczny zestaw przestrzennego hip-hopu, w czym pomagało jej trio muzyków. Mocno jazzujący, ale też kombinujący ze smooth drum’n’bassową rytmiką perkusista, basista operujący poza gitarą również klawiszowym odpowiednikiem oraz pianista „cyfrowy”. Bardzo sprawna technicznie raperka skupiała się na kreowaniu odpowiedniej atmosfery, nie stroniła od dłuższych przemów skupiających się na wymianie energii z publicznością i duchowym wymiarze muzyki. Bardzo intrygujący występ, z pewnością zachęcający do dalszego śledzenia losów tej artystki, a dla fanów Speech Debelle pozycja obowiązkowa.
The Armed, foto by Michał Murawski
Następne wydarzenia chyba najpełniej ukazują bogactwo OFF Festivalu. W tym samym czasie gdy na Scenie Leśnej odbywały się „dantejskie sceny” jakie serwowała amerykańska hardcore punkowa ekipa z The Armed, na Scenie Eksperymentalnej minimalistyczny, hipnotyczny i po prostu niebywale piękny koncert zaprezentowała Arooj Aftab, czyli wykształcona muzycznie i mieszkająca w USA pakistańska wokalistka i kompozytorka. U jej boku na gitarze grał fenomenalnie Gyan Riley, a na skrzypcach Darian Donovan Thomas, ale nawet bez nich jej krystaliczny głos i niecodziennie słyszane melodie, w połączeniu ze stand’upowym dystansem pomiędzy utworami kupiła by publiczność bez problemu. Wracając jednak jeszcze na Scenę Leśną, zespół ewidentnie od początku zmagał się z problemami technicznymi, co już na staracie spowodowało nieczęste na festiwalach spóźnienie. Potem było z dźwiękiem już tylko gorzej – i na scenie (technicy wymieniali odsłuchy) i na przodach, gdzie w zasadzie dobrze było słychać tylko perkusję, a miejscami aż cztery gitary ginęły gdzieś w oddali, podobnie jak i wokale. Wszystko to nie miało jednak za dużego znaczenia i nie miałoby pewnie nawet gdyby wyłączono cały dźwięk, bo bezgraniczna dzikość i całkowite zanurzenie się w uwalnianiu z siebie energii tej kulturystycznej załogi sprawiało, że oglądało się ten spektakl z zapartym tchem. Ryzykowne stage-dive’ingi, rzucanie w publiczność butelkami z wodą czy ocieranie się o utratę uzębienia po spotkaniu z gryfem gitary to tylko kilka elementów z repertuaru The Armed.
Chyba najmłodszą artystką występującą w Katowicach była jeszcze póki co niszowa wokalistka zakorzenionego w brzmieniach lat 90. tanecznego popu – niespełna 19-letnia Yunè Pinku. Wystąpiła w duecie z DJ-ką i przynajmniej w pierwszej części występu wyglądała na mocno speszoną i wycofaną, co zupełnie nie korespondowało z naprawdę dobrymi i porywającymi do tańca podkładami ociekającymi UK soundem i bassem. Szkoda też, że ten przykrywał schowany w drugim rzędzie wokal, który winien być przecież w tym wypadku akustycznym priorytetem. Bardzo miłym zaskoczeniem był koncert białoruskiego trio Molchat Doma. Na pierwszy rzut ucha i oka ich inspiracja Joy Division mogła wydać się wręcz niesmaczna, ale przy dłuższym obcowaniu słychać, że ten całkiem młody zespół ma do zaoferowania znacznie więcej. Przede wszystkim oni jednak tworzą w swoim ojczystym języku, co w połączeniu z mocno minorowymi kompozycjami i równie smutnym kontekstem politycznym, a także o wiele głębszym zanurzeniem w syntezatorowych brzmieniach tworzy osobną jakość. Z pewnością niezapomnianym będzie widok maszerujących po dwóch bokach wokalisty gitarzystów w chwili gdy ten śpiewa refren „Ja nie komunist, nikt nie komunist!”
Iggy Pop, foto by Michał Murawski
Moment kulminacyjny drugiego dnia, ale też całego festiwalu, to oczywiście powrót po dekadzie do Katowic Iggy’iego Popa. Takiego obrotu spraw raczej mało kto się spodziewał… Koncert rozpoczęła gitarzystka Sarah Lipstate grająca smyczkiem, co po wywołaniu lekkiej kakofonii przez wtórującą jej piątkę muzyków (Five Foot One) wywołało na scenę gwiazdę wieczoru. Siedemdziesięciopięcioletni gwiazdor ubrany jak zawsze na górze tylko w czarną marynarkę od początku nie próbował nawet udawać, że będzie się tu oszczędzał. Już w drugim numerze po krótkim udawaniu psa odpalił hit „I Wanna Be Your Dog” i tak już było do końca. Kolejne przeboje zarówno z repertuaru The Stooges czy solowej twórczości (też tej ostatniej, np. „James Bond”) płynnie przechodziły jeden w drugi, a twórca „Lust for Life” nie obniżał poziomu zaangażowania w występ wzbudzając niepohamowane uznanie niezliczonej ilości słuchaczy. Niekiedy zagadywał do publiczności mówiąc np. „Kiedyś byłem młody, biedny i brudny – dziś jestem tylko brudny”, ale chyba na każdym największe wrażenie zrobiły jego słowa o tym, że „niedługo umrze, ale dziś chce się jeszcze kurewsko dobrze bawić”. Nie trzeba było być znawcą czy fanem twórczości Amerykanina, by być porażonym tym koncertem: nowe, ciekawe aranżacje (rewelacyjny, punktowy udział dęciaków!), zaangażowani muzycy (to, że to specjaliści, to wiadomo, ale tam było widać ich faktyczną radość z grania), brzmienie (dwoje gitarzystów grających na podwojonych piecach), ale nade wszystko On – łamiący tabu ukrywania starego ciała – narcyz i wampir chłonący energię tłumu i wypluwający ją poprzez swą charyzmę i jedyny na świecie wokal.
Dzień 3
Trzeci dzień działania Sceny Głównej rozpoczęła w pełnym słońcu niekwestionowana gwiazda rodzimego rapu, czyli Bedoes. Idol nastolatków sam przyznał, że nie ma zamiaru grać tu grzeczniejszych numerów z jego twórczości (w tym ostatniego hymnu Męskiego Grania), a raczej zrobić porządny „rozpierdol”. Tym samym na scenę wbiła z nim i Kubim Producentem liczna reprezentacja gangu 2115, dość powiedzieć, że dwóch z nich wpadło z miotaczami ognia. Trapowe bangery wespół ze zwierzęcym zaangażowaniem Borysa z Bydgoszczy dały naprawdę silny efekt. Śmiem twierdzić, że o wiele lepszy niż późniejszy koncert gangsterskiego prawdziwka / wschodzącej gwiazdy londyńskiego drillu Central Cee, któremu trudno odmówić wysokich umiejętności rapowych, ale umówmy się Bedoes w ramach show zrobił sobie na scenie dziarę (swoją datę urodzin, tj. 1998) i to w czasie rymowania jednego numeru! Poza tym Zachodnim standardem jest dziś rapowanie pod playback czy do zapożyczonych bitów, Bedi cisnął bez tych wspomagaczy. Lekkim zawodem okazała się przynajmniej końcówka wykonu Dziarmy, która wspomagana wokalem barvinsky’ego, zasiadającego również za konsoletą bitową potwierdziła, że umie w rapy, niemniej jednak sam występ był pozbawiony tak charakterystycznych dla niej elementów zaskoczenia / kolorów / po prostu jakiegokolwiek show.
Charlotte Adigéry & Bolis Pupul, foto by Michał Murawski
Jednymi z najbardziej chyba zaskakujących koncertów podczas całego OFF-a były z jednej strony: pierwszy w Polsce występ Natalie Bergman, która z towarzyszącym jej partnerem wykreowała w „T Tent” niemal sekciarski klimat w duchu sielankowego uwielbienia Pana, brakowało jedynie by wszyscy uczestnicy byli ubrani na biało…, a z drugiej również pierwszy w Polsce live-act Charlotte Adigéry & Bolisa Pupula. To co łączyło obydwa koncerty to z pewnością maksymalne i nieustępujące z czasem zaskoczenie artystów tak liczną publicznością i jej niepohamowanym entuzjazmem. Para Belgów wykreowała oryginalne brzmienie zlepione z synthowych brzmień lat 80., electro, i house’u, podkręcając znacznie energetyczność materiału w stosunku do oryginału z ich tegorocznego debiutu „Tropical Dancer”. Od połowy występu piosenkowy charakter wyraźnie też skręcił w rejony beztroskiej zabawy, a sama Charlotte weszła w rolę wokalistki pętlującej pojedyncze frazy. Bardzo sprawne rozłożenie akcentów narracji, super praca oświetleniowca i akustyka, konsekwentne rozpędzanie energii, świetne panowanie nad generowanymi dźwiękami, a także szczery entuzjazm stworzyły fenomenalne widowisko!
Ostatni dzień festiwalu podczas którego można było odnieść wrażenie, że jest w połowie pusty (zwłaszcza po silnym przeludnieniu dnia poprzedniego) czekała na fanów kreatywnego jazzu prawdziwa uczta prosto z obecnej Mekki gatunku, czyli Londynu. Pianista Kamaal Williams przyjechał do Katowic z dwójką muzyków: trębaczem sięgającym po liczne, cyfrowe efekty oraz perkusistę. Lider sam podkreślił, że nie zamierzają tu prezentować materiału, chociażby z uznanego albumu „Wu Hen”, ale idą w „100% improvistaion”, co akurat w tym składzie chyba nie do końca się sprawdziło. Momentami udawało się temu trio przyjemnie rozpędzić w rejony gdzie stopa bije na raz, a tło wypełniają przestrzenne pady i takie też brzmienie trąbki, ale całościowo skoro miała to być improwizacja brakowało temu występowi ostrzejszego flow czy intensywniejszej zabawy wspólną rytmiką.
Metronomy, foto by Michał Murawski
Na sam deser festiwalu organizatorzy zabookowali dobrze znane i lubiane nad Wisłą Metronomy (grali w kwietniu w Warszawie i Poznaniu). Brytyjski kwintet przywiózł nad Trzy Stawy wyborne show, prezentując przekrojowo ich największe przeboje na czele z „The Bay”, „Love Letters”, „Old Skool” czy „A Thing For Me”, przeplatane gdzieniegdzie utworami z jeszcze ciepłej płyty „Small World”. Dramaturgię koncertu ubarwiło wyraźne wskazanie jego środka przez zagranie „Boy Racers”, czyli jedynego instrumentalnego numeru tego wieczoru (wygenerowanego tylko przez perkusję i synthy). Szczególną uwagę zwracała spójność wizualna zarówno tła w postaci pięciu płóciennych, kwadratowych ekranów, wysmakowanych obudów do syntezatorów jak i stonowanych ubrań poszczególnych członków (z wyjątkiem kolorowego kombinezonu perkusistki Anny Prior!). Muzycy mieli bardzo dobre humory, a Joseph Mount powiedział nawet, że nas kocha. Na bis zespół sięgnąłdo korzeni i zagrał swój pierwszy (niemal grunge’owy) singiel z 2006 roku, tj. „You could easli have me”. Można oczywiście narzekać, że zabrakło „I’m Aquarius” czy jakiejś innej piosenki, ale prawda jest taka, że Metronomy dali rewelacyjny gig i w sumie ciężko mi sobie wyobrazić, co mogłoby ulepszyć ten wykon.
Generalnie odczucia większości uczestników piętnastej edycji Off Festivalu powinny być pozytywne: pogoda dopisała, całkiem mocny i eklektyczny line-up dał radę (odwołano jedynie jeszcze przed OFF-em Elę Minus i w ostatnim momencie Shygirl), znów kilka koncertów z pewnością przejdzie do historii festiwalu, publiczność jak co roku była nad wyraz kulturalna (,np. na Zachodzie standardem jest głośne rozmawianie pod scenami). Oczywiście największym cieniem kładą się wtopy akustyczne, których jak na piętnastą edycję było w tym roku za dużo. Natomiast tylko mocno naiwni słuchacze mogą narzekać na postępującą komercjalizację bądź co bądź off-owego wydarzenia… prawa rynku są nieubłagane. Na szczęście w tym całym zamieszaniu w dalszym ciągu chodzi o muzykę, a OFF jak żaden inny festiwal niczym rozszczepiający pryzmat ukazuje nam jej bezkresną różnorodność. Do zobaczenia w Dolinie Trzech Stawów już 4-6 sierpnia 2023 roku.
Zdjęcia dzięki organizatorom OFF Festivalu. Zdjęcie na froncie autorstwa Mateusza Czecha.