Bliżej Detroit niż Nowego Jorku.
Jak przystawało na amerykańskiego nastolatka, kiedy Joey Anderson był w szkole średniej, świetnie radził sobie w baseballu, co dobrze wróżyło mu na przyszłość. Niestety: starsze rodzeństwo zaczęło go wyciągać na nocne imprezy. Choć mieszkał w New Jersey, weekendami zapuszczał się do leżącego za rzeką Hudson Nowego Jorku, by tańczyć w modnych w latach 90. klubach, jak Mars czy Shelter, w których brzmiała muzyka z wytwórni Strictly Rhythm, Nervous czy Nu Groove. Z czasem okazało się, że chłopak wyrósł na świetnego tancerza – i może na tym zarabiać.
Nowy Jork zaczęli akurat wówczas nawiedzać japońscy wielbiciele tego rodzaju parkietowej ekwilibrystyki, sowicie płacąc za ich naukę. Z czasem zjawisko to stało się na tyle popularne, że amerykańscy klubowicze byli zapraszani do Tokio, gdzie popisywali się swymi umiejętnościami, uczestnicząc w tanecznych bitwach. Soundtrack do tych wygibasów zapewniał wówczas DJ Qu – specjalista od korzennego house’u w nowojorskim wydaniu. Anderson zakumplował się z nim, bo interesowała go również muzyka, do której szalał w klubie.
Życie z czasem przypomniało o swej prozie. Młody Amerykanin założył rodzinę i podjął poważną pracę w budownictwie. Jego zamiłowanie do house’u jednak nie wygasło i regularnie odwiedzał nowojorskie sklepy z winylami tego rodzaju. Mijał się tam z DJ Qu, który w końcu widząc pasję kumpla do muzyki, zaproponował mu didżejowanie w klubie Zanzibar w New Jersey. Tak też się stało – i z czasem obaj zaczęli tworzyć autorskie nagrania. Pierwsza ich wspólna EP-ka nosiła tytuł „Organisms” i ukazała się w 2011 roku.
Jej ciepłe przyjęcie sprawiło, że o Andersonie zrobiło się głośno w klubowym światku. Posypały się więc kolejne nagrania i dwa lata później amerykański producent zadebiutował w barwach holenderskiego Dekmantela. Ceniona wytwórnia wydała mu dwa znakomite albumy – „After Forever” i „Invisible Switch”. Dzięki nim Anderson grał z powodzeniem po obu stronach Atlantyku – choćby na krakowskim Unsoundzie. Kolejny album artysty – „Rainbow Doll” – był kulminacją house’owych tendencji w jego twórczości. Czwarty krążek skręca natomiast niespodziewanie w stronę techno.
Anderson tym razem czerpie więcej ze schedy Detroit niż Nowego Jorku. Jego nagrania mają niespieszny puls („Monotheism”), a bit zawsze jest uzupełniony rytmicznym clappingiem („Formations”) lub perkusyjnymi efektami („Stop”). Równie bogatą fakturę ma reszta kompozycji. Specjalnością Amerykanina są tęskne partie syntezatorów, niosące smutne, a jednocześnie piękne melodie („Behind The Valley”). Wszystko to spowija dyskretna mgiełka tajemnicy, ewokowana przez chmurne tła, z których dobiegają raz acidowe wtręty („Exotic Sequence”), a kiedy indziej – poszatkowane akordy („Opix2”).
Właściwie tylko jeden utwór w tym zestawie to house – mocno podrasowany chicagowskimi perkusjonaliami „Stop”. Reszta to wysokiej próby techno, w którym od tanecznej energii bardziej liczy się urokliwa melodyka i sugestywny nastrój. Ta przemiana w muzyce Joeya Andersona dokonała się bardzo naturalny sposób, bo ślady takich brzmień znaleźć można z powodzeniem właściwie już na „After Forever”. „Exotic Sequence” to chyba jednak najbardziej zadumany album w jego dorobku. Tylko amerykański producent potrafi z techno uczynić tak eteryczną muzykę.
Deeptrax 2023