„Naprawdę chciałem nagrać rapowy album.”
I oto jest wielki powrót ikony hip-hopu. Czy jednak wszyscy będą z entuzjazmem podchodzić do nowego krążka członka Outkast? Dla konserwatywnych fanów gatunku może być to nieco problematyczne zadanie, ponieważ artysta niespodziewanie zdecydował się całkowicie zrezygnować ze stylistyki z jakiej jest masowo rozpoznawalny. Nikt chyba nie spodziewałby się, że najnowsze wydanie będzie zawierało spirytystyczny ambient z udziałem żywego fletu i rozciągnięte kompozycje łącznie trwające niemal półtorej godziny.
Nie chcę trollować ludzi. Nie chcę, żeby ludzie myśleli: „Och, nadchodzi album André 3000!”, a potem, żeby się dziwili, że nie ma żadnych wersów.
Z takim dorobkiem artystycznym jaki raper dotychczas obdarował świat, nie ma potrzeby martwienia się o jakiekolwiek opinie czy oczekiwania fanów. I być może dlatego dodatkową siłą albumu jest fakt, że twórca zmotywowany takim podejściem gra po prostu to na co ma obecnie ochotę. Album jest pracą niejako nawiązującą do dokonań spirit jazzowych, poprzez między innymi nieco chaotyczne przeszkadzajki perkusjonaliów, bardzo luźną i swobodną grę na flecie, co ciekawie brzmi na ambientowych, prostych tłach. Słyszę tu klimat Pharoah Sandersa z okresu „The Creator Has A Master Plan”, ale również japońskich mistrzów pokroju Hiroshi Yoshimura.
Jest to muzyka bliska filmowej, bardzo obrazowa i wyciszająca. Ciężko nie odnieść wrażenia, że w karierze artysty przychodzi zwrot w kierunku mentalnego uspokojenia, medytacji które być może były mu w obecnym czasie potrzebne. Działając przez lata w świecie rapu już i tak mocno wyróżniając się bardzo oryginalnym, alternatywnym podejściem, chyba finalnie owa alternatywa zaczęła kroczyć w stronę absolutnego minimalizmu. A mimo tej oszczędności jest bardzo ciekawie. Idąc od syntezatorowych wariacji po dęte ekspresje, wszystko ma tu swoje miejsce i tworzy spójną harmonię.
Czy należy mieć za złe, że raper poszedł w innym kierunku? Zdecydowanie nie bo przez krążek przemawia dojrzałość. Nie jest to tylko eksperymentalny kaprys, ale bardzo świadome przedłużenie muzycznej historii André 3000. Pójście w innym, jak się okazuje naturalnie wykreowanym kierunku muzycznym, zupełnie dotychczas w karierze nieznanym, a przez to tak pięknym. To zdecydowanie nie jest amatorski performance muzyczny, a bardzo umiejętnie zbudowana dźwiękowa historia.
Ponieważ album pozbawiony jest treści lirycznej twórca postanowił nieco bardziej rozbudować tytuły, które jak sam twierdzi, mają wprowadzać słuchacza w konkretne zamierzone narracje. Przez to można głębiej zasłuchać się choćby w dzikim „That Night In Hawaii When I Turned Into A Panther And Started Making These Low Register Purring Tones That I Couldn’t Control… Sh¥t Was Wild.” Być może komicznie długie nazwy dla wielu wydadzą się nad wyraz pretelnsjonale, lecz przywołując chociażby wyżej wymienioną, notka wpasowuje się rewelacyjnie w mroczny tribalowy klimat. W końcu ktoś słynący z zabawy słowem nie może pozostawić takiego materiału bez odpowiedniej dawki gry tekstowej.
Podobnie jak w kwestii tytułów, jest z materiałem jako całością. Tak kreatywny twórca powinien bowiem bawić się muzyką, konwencją, a przede wszystkim reakcjami słuchaczy, którzy w tym wypadku napewno są conajmniej zaskoczeni efektem nowego wydania.
Epic Records 2023
Profil na BandCamp »