Ostatnie słowo króla.
Na wymienianie wszystkich jego zasług dla muzyki nie starczyłoby miejsca. Bez wątpienia kluczowa postać w rozwoju muzycznym Boba Marleya, jeden z prekursorów dubu, twórca który nie tylko wychował całe pokolenia sceny reggae, ale również znacząco wpłynął na rozwój muzyki techno, jungle czy rave. Głośne współprace w roli realizatora między innymi z takimi wyjadaczami jak The Clash, Beastie Boys, The Orb czy Max Romeo. Dla niektórych szaleniec, ale z pewnością wizjoner. Niestety w roku 2021 Lee „Scratch” Perry w wieku 85 lat pożegnał świat. Po sobie pozostawił masę genialnej muzyki dla przyszłych pokoleń, a ostatnim owocem jego pracy miał być album „King Perry”.Wyprodukowany przez Daniela Boyle’a, a w dwóch kompozycjach również przez Trickiego, którego label „False Idols” zadbał o wydanie ostatniego krążka. Sesje nagraniowe trwały w okresie pandemii, a głównego wykonawcę wsparł szereg rewelacyjnych artystów.
Nie mogło obyć się bez wirtuozerskiego pokazu mixu dubowego, słyszalnego od pierwszego do ostatniego tracku. Intencją Perry’ego w procesie nagrywania było „stworzyć coś innego, ale wciąż w ramach dubu”. I takie też efekty można dostrzec, gdyż Boyle na sesjach z Perrym stanął na wysokości zadania. Album rozpoczyna mocno staroszkolny „100lbs of Summer” wzbogacony o dęciaki i wokale Greentea Peng. Dalej jest tylko coraz ciekawiej, a może nawet dziwniej, bo doszukamy się drum’n’bassów, trip-hopu w kolaboracji z ikoną gatunku, jaką bez wątpienia jest Tricky, czy nawet synthwave’u. Brak ograniczeń i mocno duchowy wymiar, zapewniają stanowiące już swego rodzaju zwyczaj monologi artysty.
Co ciekawe na albumie pojawia się także polski akcent. Podopieczna Tricky’ego, Marta użycza wokalu w dwóch numerach. I sprawdza się świetnie zarówno w mocnym electro-dubie („I Am a Dubby”), jak i ocierającym się o minimal dubstep „Future of My Music”. W drugim z wymienionych wspiera ją także jej wydawca. Narracje prowadzone na zmianę przez senną melorecytację Tricky’ego i transowe podgadywanie Perry’ego to prawdziwa magia. Dalsze niespodzianki to chociażby afrotrapowy napęd w „No Illusion” z mocno podkręconym basem i fantastycznym dźwiękiem akustycznych bębnów. Zaraz obok niego stoi bardzo nostalgiczne „The Person I Am” z wokalami Rose Waite. Niebywałe, że wszystko to łączy na wspólnym gruncie jeden album.
Ostatnia, przynajmniej taka za życia realizowana, płyta geniusza gatunku nie pozostawia plamy hańby na całym ogromnym dorobku. Jest jego doskonałym przypieczętowaniem i podkreśleniem, że do końca swojego życia artysta głęboko i efektywnie poszukiwał.
False Idols 2024
Profil na BandCamp »Profil na Facebooku »