Siedemnasta edycja katowickiego święta muzyki za nami. Jak było?
Tym razem relacja tylko z dwóch ostatnich dni festiwalu. W przeciwieństwie do lat poprzednich, ani w sobotę, ani w niedziele nie była odczuwalna zwiększona liczba uczestników, co przełożyło się na znaczny komfort zarówno w przemieszczaniu się, ale też w braku kolejek do ubikacji czy punktów gastro. Być może żaden z tegorocznych headline’erów nie przyciągnął odpowiednio dużo „jednodniowych” offowiczów. W przeciwieństwie do piątku i częściowo niedzieli, sobota w Dolinie Trzech Stawów przebiegła bezdeszczowo. Główną Scenę otworzył przesympatyczny, okołojazzowy trójmiejski zespół Klawo, który został zestawiony czasowo z co raz gorętszym szyldem sceny jazzowej, czyli poznańskim kwartetem Siema Ziemia (tutaj w zastępstwie za Pawła Stachowiaka zagrał na basie Piotr Cienkowski). Obydwa zespoły prezentują nieco odmienne podejście do muzyki improwizowanej, niemniej obydwa ciekawe i obydwa bardzo zaawansowane wykonawczo.
Od dłuższego czasu standardem niestety staje się niski poziom koncertów rapowych. Najczęściej mamy tu muzykę „z puszki”, playback wokalu i gdzieniegdzie rapowane wstawki wykonawcy. Tegoroczny OFF nie wyzbył się tego wzorca, a w tym duchu prezentował się z pewnością występ Yung Adisza, czyli autora m.in. hitu „WWA NA KXKSIE”. Co ciekawe podobny patern towarzyszył zgoła innemu koncertowi, a mianowicie występowi Johna Mausa. Ten co prawda nie rapował, a raczej na tle swych nagrań prezentował histeryczną stronę swej osobowości. Rozumiem, że można było się poddać jego niewątpliwej charyzmie, ale muzycznie nie wiele to sobą prezentowało. W przeciwieństwie do występu Tank and the Bangas, czyli zespołu stawiającego na żywe, soulowo-rapowe granie oraz gęstą interakcję z publicznością. Niewysoka, czarnoskóra frontmenka, którą cechowała burza włosów, sukienka z czarnych piór, uśmiech i przede wszystkim kapitalny głos czuła się jak ryba w wodzie na wyrafinowanych harmonicznie i rozbudowanych rytmicznie podkładach serwowanych przez trio: sekcja rytmiczna i klawisz.
Kolejnym artystą prezentującym się na Głównej Scenie Perlage była „jedna z najbardziej nieprzewidywalnych postaci brytyjskiej sceny niezależnej”, czyli Baxter Dury. Cóż.., faktycznie ów wokalista ubrany w jasny garnitur, trampki, białą koszulę, złoty łańcuch i apaszkę jawił się niczym uśmiechnięta, naszprycowana „białymi proszkami” hybryda Micka Jaggera, Nicka Cave’a i Jasona Williamsona ze Sleaford Mods. Artysta śpiewał lub raczej deklamował swoje absurdalne częstokroć teksty z pełnym zaangażowaniem, co i rusz tworząc różnorakie egzaltowane figury ukazując np. klatkę piersiową. Za dość nowocześnie brzmiącą muzykę odpowiadał, stojący za nim, hiperspokojny band (subtelnie wspomagany partiami z loopera), w którym specjalną uwagę zwracała wokalistka grająca na klawiszach. Na finał Brytyjczyk porwał do tańca całkiem sporą publiczność przy pomocy house’owego numeru „Baxter (These Are My Friends)”, czyli produkcji samego Fred Again.. w której udzielił się gościnnie.
Do historii festiwalu z pewnością przejdzie performance Les Savy Fav, poza solidną dawką gitarowego grania w pamięci zostanie przede wszystkim interwałowe rozbieranie się wokalisty, który na sam finał, w samej bieliźnie wywędrował wespół z publicznością aż do strefy gastro. Potężną dawkę pozytywnej energii i erotyzmu zdetonowała na Scenie Eksperymentalnej pochodząca z RPA Moonchild Sanelly, przepełnione afrykańską rytmiką (kwaito!) bangery osadzone w r&b bardzo skutecznie motywowały publiczność do zabawy.
Headlinerem drugiego dnia była prawdziwa ikona popkultury, czyli Grace Jones. To zupełnie wspaniałe, gdy siedemdziesięciosześcioletnia wokalistka nie traci artystycznego instynktu serwując kapitalny spektakl z retro-materiałów, a uszyty współczesnymi ściegami. Pierwsza część koncertu przypominała jamajskie zabarwienie twórczości czarnoskórej modelki, która prawie co numer zmieniała swój outfit dodatkowymi elementami, np. spektakularną spódnicą, złotą maską, czy też odblaskowym melonikiem, w który wycelowany był zmieniający kolor laser. Głęboki, posągowy wokal, wspaniała fizyczna forma (kręcenie hula hop przez cały, finałowy „Slave to the Rhythm”!), bezpośredni kontakt z publiką (zbijanie piątek siedząc na karku, lekko zaskoczonego ochroniarza!), elementy scenograficzne, zgranie brzmieniowe, przeboje („Libertango”!) składały się na kompletne, w pełni spójne i z pewnością niezapomniane widowisko.
Na finał drugiego dnia można było zapoznać się z bezkompromisową muzyką od Backxwash, czyli pochodzącej z Zambii raperki z Montrealu. Ubrana w czarną, zabudowaną suknię z epoki oraz wymalowaną na czarno twarz praktycznie od samego początku twórczyni nie zamierzała stopniować napięcia. Brutalne, trap metalowe bity zasilała dynamicznym rapowaniem schodząc z mikrofonem do pogującej publiczności.
Trzeci dzień rozpoczął na Scenie Leśnej kwartet saksofonisty Kuby Więcka, czyli Hoshii. Mimo stosunkowo krótkiego istnienia zespół wypracował charakterystyczne przestrzenne brzmienie oparte na sopranowych syntezatorach i dynamicznej perkusji (dwa werble!). Na finał gościnnie pojawili się tu Młody Budda i Franek Warzywa, którzy wykonali wspólnie najbardziej znany utwór duetu, tj. „Kup warzywa”. Później na Scenie T Tent wszedł manchesterski zespół Maruja, który odważnie zaprezentował się w okrojonym składzie, bez chorego, a kluczowego dla brzmienia zespołu saksofonisty. Wyszedł z tego intrygujący eksperyment, gdzie spokojne rockowe piosenki z dużą ilością delay’a zderzały się z surowością wczesnego RATM.
Sława duetu Lasy (Stendek i wh0wh0) zatacza co raz szersze kręgi, dlatego nie dziwi, że w trakcie ich występu pod sceną bawiło się sporo festiwalowiczów. Duet zapewnia ekstremalne wrażenia generując kwaśne, tępe i bezlitosne rave’y, którym pewnej szlachetności nadają szalone breakbeatowe groove’y dowożone przez żywą perkusję. Tutaj nikt „jeńców nie bierze”. Surrealna impreza.
Najmocniejszym (jak się okaże) momentem ostatniego dnia Off-a został koncert Glass Beams – australijskiego trio nagrywającego dla Ninja Tune. Zachodzące słońce stało się dodatkowym elementem precyzyjnie zaplanowanego show. Muzycy z premedytacją nie kontaktujący się werbalnie z publicznością, chowają swą tożsamość pod wymyślnymi, ozdobnymi maskami, a brązująco-złota scenografia i takież ich ubiory tworzyły wspólnie spójny wizerunek. Materiał z dwóch wydanych dotychczas epek odegrali jeden do jeden, uzyskując żywą tkankę złożoną z hipnotycznych riffów, tajemniczych wokaliz, egzotycznych melodii i transowego rytmu. Najpełniej wybrzmiało to w tanecznym „Orb”. Oryginalność i maestria.
Fani niesztampowej elektroniki z pewnością zagrzali miejsce pod Sceną Leśną, gdy występowała na niej Debby Friday. Kanadyjka, której towarzyszył dj i gitarzysta zjednała sobie audytorium bezpośrednim kontaktem i generalną energetycznością. Kompletnie inny klimat wygenerowała Furia przedstawiająca w T Tent swój ostatni album „Huta Luna”. Zdaje się, że przynajmniej w pierwszej części koncertu galopujące partie perkusji przykrywały zanadto poszczególne riffy, a to przecież one w tym materiale zwracają szczególną uwagę. Tak czy siak, grający u siebie Nihil z kolegami potwierdzili, że potrafią zrobić wrażenie nawet na kimś kto na co dzień nie słucha black metalu.
Na Głównej Scenie dostała szanse występować w prime time’ie lokalna gwiazda rapu, czyli Otsochodzi. Widać, że Młody Jan to już doświadczony wyjadacz i doskonale wie jak prowadzić trapowy spektakl w iście amerykańskim stylu, szybko przebiegając przez pełen wachlarz hitów, także tych tworzonych w kooperatywie jak „club2020” czy „Malibu Barbie”. Dla kontrastu do trapowych wygrzewów, na Scenie Leśnej zakotwiczył się wybitny staroszkolny producent hip-hopowy The Alchemist. Na początek zaserwował z cyfrowego Serato dj set kroczący po co bardziej znanych hitach, które produkował z „Worst Comes to Worst” Dilated Peoples na czele. Następnie dołączył do niego członek Griseldy, raper z Detroit – Boldy James (chlubnie nie korzystający z playbacku). Obydwu artystom nie można odmówić charyzmy i umiejętności, ale takie klasyczne hiphopowe granie na dłuższą metę jest jednak dość nudne.
Ostatnim headlinerem OFF-a był francuski duet The Blaze. Ten zaprezentował silnie piosenkową set-listę i jak się można było domyślić nieodłącznie sprzężoną z pięknymi wizualizacjami. Koncert przybrał zaskakująco chillujący, a nie taneczny charakter. Cały festiwal zamykał wykon nagrywającego dla Warp Records Mount Kimbie. Duet przy okazji premiery ostatniego albumu rozrósł się do kwintetu i skręcił z elektronicznej ścieżki na tory leżące bliżej indie rocka. Taki też był ten występ. Spokojne piosenki oparte na brzmieniu gitar, wspomagane elementami syntezatorowymi. Przy czym główną rolę na scenie nie odgrwa już Kai Campos i Dominic Maker, a wokalistka grająca na klawiszach (ten drugi nie powinien w ogóle śpiewać…).
Kolejną edycje katowickiego festiwalu można uznać za całkiem udaną. Pogoda była w kratkę, ale nie przyniosła też żadnego kataklizmu, nie odwołano chyba żadnego artysty, nagłośnienie naprawdę dawało radę (praktycznie na wszystkich scenach i występach), kolejki nie dały się we znaków, a muzyka jak zawsze podczas OFF Festiwalu przyniosła mnóstwo emocji i wspomnień. Do zobaczenia za rok.
Zdjęcia dzięki organizatorom OFF Festivalu. Foto z czołówki autorstwa Z.Sosnowska