Czego oczekiwali po debiucie Mariny słuchacze na tyle znudzeni „alternatywą”, by poszukiwać nowych brzmień na terytoriach zarezerwowanych pierwotnie dla guilty pleasures? Po pierwsze miała przetransplantować do zapóźnionego organizmu rodzimej muzyki rozrywkowej rozwiązania, które jeszcze dwa-trzy lata temu stanowiły clou wielu światowych produkcji z kręgów r’n’b (przypominam, że dwa-trzy lata tym oczekiwaniom miał sprostać nawet zespół Mosquitoo, więc Marina to tak naprawdę spełnienie marzeń o *faktycznej* aktualności). Po drugie jej płyta miała być hybrydą kosmopolitycznych ciągot i przaśności telewizyjnych show. To ważne: Łuczenko miała okazać się prawdziwą gwiazdą nowoczesnego popu, ale miała też dalej występować w remizach i zastanawiać się nad featuringami u Tomasza Niecika, chroniąc różnego typu rockistów, znajdujących się akurat w najbardziej newralgicznym punkcie konwersji, przed zbyt nagłą dezaktualizacją komfortowej kategorii guilty pleasure. Jak wyszło? Zgodnie z planem: schizofrenicznie.
W dresiarskim tarle pod klipami youtube pojawiają się głosy, że utwory są zbyt wolne. To dobrze – mają szanse trafić w gusta słuchaczy, którzy przedstawiając się na co dzień jako osoby najbardziej oświecone w temacie mechanizmów kulturowych, potrzebują choć minimalnej aury „ambitności”, a trudno o lepszą tejże implementację od wolnych temp. Na forach zrzeszających anonimowych byłych rockistów na popularności zyskuje opinia, że utwory z „Hardbeat” są zbyt szybkie. To dobrze – mają szanse trafić w gusta odbiorców rodzimych telewizji muzycznych, którzy przedstawiają się na co dzień jako osoby najbardziej zaangażowane w „życie same w sobie”, pracę i związek, więc potrzebują choć minimalnej aury dyskoteki zagłuszającej „problematyczność egzystencji”, a trudno o lepszą tejże implementację od szybkich temp. Warto też odnotować, że „Hardbeat” – płytę w sumie eurodance’ową – można spokojnie postrzegać jako album świadomy i niezależny, wychodzący naprzeciw raczej zainteresowaniom samej artystki, nie zaś jako falsyfikat, stanowiący tak naprawdę portfolio kolejnej laureatki pozbawionych jasnego targetu festiwali. Rozdarcie debiutu MaRiny przypomina więc trochę casus „Casablanki”. Jak pisze Umberto Eco w „Sześciu przechadzkach po lesie fikcji”:
[box bg=”#faf4d6″ color=”black”] „Casablankę” kręcono z dnia na dzień, nie wiedząc, jakie ma być jej zakończenie. Ingrid Bergman wygląda w tym filmie tak urokliwie tajemniczo, gdyż grając swą rolę, nie wiedziała, którego z mężczyzn ostatecznie wybierze; obydwu obdarowywała swoim czułym i dwuznacznym uśmiechem. Wiemy również, że aby nadać akcji dynamikę, scenarzyści wprowadzili do scenariusza wszystkie oklepane chwyty z historii filmu i powieści, zamieniając film w muzeum, by tak rzec, dla kinomanów. Z tego powodu film można potraktować jako zbiór archetypów (rozdział „Fikcyjne Protokoły”, Kraków 2007, s. 157).[/box]
I faktycznie jest „Hardbeat” muzeum archetypów. Wydmuszkowe bity wystylizowano na potężne dubstepowe dudnienie doprawiając na ostatnim etapie miksu odgłos trzeszczących membran („Electric Bass”). Lamowany handclapami leitmotiv „I’ll Never Touch You” przypomina nieświadomie kampowe, syntetyczne biciki Chingy’ego circa „Hoodstar”, a wykończenie ich kilkoma sekundami dymnego, pościelowego r’n’b z elementami synth popu wydaje się nadinterpretacją tylko do momentu wejścia wokalu wyprodukowanego na modłę Saula Freemana (Mandalay, Thieves) lub do startu elektryzującego „Hellfire”.
Faworyzowanie piosenki kończącej „Hardbeat”, a więc sygnowanego przez Izę Lach „One by One”, jest opcją oczywistą. Wystarczy przejrzeć zasłonę miękkich wykończeń i delikatnych rewerbów, aby dostrzec techno soute – ciasno skrępowane rytmiką, trzymające liryk za mordę, aby wymusić nie tylko wykonanie wokalne, ale i treść. Owszem, trójkąt miłosny pozostaje sprawą śliską, ale odarto go z niuansów. Obawa przed konsekwencjami dominuje nad moralnymi wątpliwościami do tego stopnia, że narracja toczy się w drugiej osobie, tak jakby sam podmiot zakazanego romansu nie miał nic do powiedzenia – pochłonięty lawirowaniem między wierzchołkami trójkąta zastanawia się tylko, czy szafujący aluzjami podmiot liryczny „wie wszystko” o jego skoku w bok. Po inwazyjnym wobbelku w intrze, po fatalnym „Rainbow After Rain”, po manifeście obycia w klubowej kulturze, ten miękki pseudo-singiel sprawdza się świetnie w roli closera, mitygując słuchacza do zrewidowania wyjściowej oceny „Hardbeat”.
Szkoda tylko, że przebojowość wielu utworów odwodzi Marinę od potrząśnięcia odbiorcą. Wśród nielicznych momentów zrywających z imagem grzecznej 22-latki znajduje się słabiutka ballada „Jack”, w którym pojawia się ni stąd ni zowąd sformułowanie „sex on crack” (!), niezamierzenie przywodzące na myśl chętnie przyhołubiane przez Pudelka baśnie o PRAWDZIWYM życiu celebrytek, polegającym na ruchaniu się w garderobach z managerami i odpłacaniu Jackowi Cyganowi soczystym ssankiem za kolejny boski liryk. Za mało jest emocji bardziej finezyjnych, trudniejszych do ujęcia w przyjaznej radiu poetyce sloganu. Udało się to wielokrotnie Rihannie na „Good Girl Gone Bad”, Marinie właściwie tylko raz: w świetnym „Lie More”, wzorowanym właśnie na Riri.
***
Młode, atrakcyjne kobiety objęły w posiadanie wszystkie obszary tegorocznego polskiego popu. Dziewczęce kompozycje Izy Lach odświeżyły pamięć hitów Justyny Steczkowskiej czy Anity Lipnickiej. Ramona Rey na „3” balansuje na styku minimal techno, psychpopu i muzyki stricte tanecznej, budząc kontrowersje te same co zawsze, choć komentowane dziesięć razy mniej obszernie niż kilka lat temu. Marina zaś, zainspirowana Rihanną, Girls Aloud, Katy Perry, Keshą i innymi gwiazdami, spełnia swoje własne fantazje o byciu popową wokalistką, podobnie jak jej wsparcie – Rafał Malicki, przecierający ścieżki producenckiego mainstreamu. Te trzy nagrania zupełnie różnych artystek uświadamiają, że okres narzekania na rodzimy pop, szczęśliwszy mimo wszystko od czasów, gdy w ogóle nie mieliśmy rodzimego popu, dobiega definitywnego końca i poszukujący słuchacze muszą zmierzyć się z zupełnie nowym zjawiskiem.
Nie muszą już „popem” nazywać utworów bezczelnie zakorzenionych w muzyce gitarowej (Muchy czy Nerwowe Wakacje jako „pop”). Nie muszą też wyżywać się w półśrodkach. Wygodną hipokryzją było twierdzić z pozycji eksperta od wymagającej, eksperymentalnej sztuki, że to wspaniale, iż w najnowszym singlu Autechre słyszalne są piosenkowe echa. Czysty komfort, bo pod płaszczykiem żartu jednak przemycamy ciągotki do egalitaryzmu i akceptację dla muzyki łatwej, prostej i przyjemnej, a w towarzystwie dobrze jest afirmować to, co łatwe, proste i przyjemne, nie chcemy być przecież przeintelektualizowani. Pomijam 10-20 innych czynników i przechodzę od razu do ostatniego: dziwaczne zacofanie, którego ofiarą padli wszyscy Polacy, zacofanie, którego powody są doprawdy nieuchwytne, bo od dobrych pięciu lat mamy zarówno sprzęt i producentów, sprawiło, że moda na pop, a przez modę rozumiem tu faktyczne nagrywanie, bo intencje każdy ma zawsze dobre, zaczęła się u nas dokładnie wtedy, kiedy pop czystej wody traktuje się na Zachodzie już tylko w kategoriach fetyszu (lo-fi r’n’b, witch house), metody stylizacji archaicznej (lo-fi pop, kosmische z refrenami), ubogiego krewnego (featuringi dawnych gwiazd u „jakichś” hip hopowców), wytrychu (Kanye West).
Jasne, to sporo ról, ale, no cóż, w drodze rozdrobnienia cesarz niechybnie znajdzie się za chwilę w wyjściowej sytuacji dronów, których forpoczty na obecnym etapie migracji gustów wypuszczają się niebezpiecznie blisko terytoriów zarezerwowanych pierwotnie (dwa-trzy lata temu) dla guilty pleasures.
Fonografika | 2011
Taaaaak, Umberto Eco i „Casablanca” to konieczne składniki by opisać tę płytę!
Za dużo filozofii, za mało o płycie.
Unleashed Hell!!!!
Filip Szałasek: „Wśród znajomych pewnie brylujesz jako zajebisty meloman i fajnie, ale publicznie staraj się jednak powstrzymać, bo to naprawdę głupio uważać, że lepiej jest znać mniej muzyki, niż więcej. ”
Trzeba też umieć oddzielać ziarna od plew. Dlatego powstał ten portal. Uszanuj to.
Pozdrawiam serdecznie
amber.1
Hipsterskie trendy dotarły w pełni na NM… Nie wiecie, że teraz pisanie o takiej muzyce jest modne?
A to był kiedyś taki fajny serwis…
Orientuj się. Samo przywołanie hipsterki, absurdalne w kontekście Mariny (już nie mówię o NM), świadczy, że od nowości zwyczajnie stronisz. Wśród znajomych pewnie brylujesz jako zajebisty meloman i fajnie, ale publicznie staraj się jednak powstrzymać, bo to naprawdę głupio uważać, że lepiej jest znać mniej muzyki, niż więcej. Wydaje mi się to oczywiste.
Pisanie o popie modne było jeszcze rok-dwa temu, kiedy trzeba było jakoś pop propagować w Polsce. To, co obecnie jest ciekawe, to m.in. pewien paradoks. Jeszcze wczoraj modne było pisanie o popie, a teraz, kiedy już się go nagrywa, a więc nie egzystuje on już tylko na papierze, pop przestaje być modny i jest przechwytywany przez ludzi, którzy wcześniej słuchali diametralnie odmiennej muzyki. Staje się domeną niezależną, a z czasem pójdzie pewnie jeszcze dalej.
Sugeruje to uważne przyjrzenie się zjawisku migracji gustów. Na ten moment, angażując się w słuchanie nowej muzyki, aktywnie śledząc jej trendy, nie można już przeżyć nawet kilku lat bez istotnej konwersji, czasem diametralnej, np. z ambientu na pop itd. Obecnie każdy może (musi? chce?) być takim słuchaczem, jakim Brian Eno był/jest muzykiem.
Dzieląc się tymi przemyśleniami staram się dość idealistycznie udowodnić, że wyłącznie od słuchacza zależy, ile z przysłowiowej Mariny wyciągnie, do czego zainspiruje go odsłuch. Pozdrowienia.
Nie ma takiego przyslowia, w ktorym wystepowalaby Marina. To raz. Dwa, to zalosne ze recenzent wdaje sie w polemiki z komentujacymi bo to znaczy ze jego tekst jest niezrozumialy, niepelny i po prostu wyglada tak, jakby sie tlumaczyl. Zal.pl
„To raz. To dwa” – no, kolego, twój dobry przykład nauczył mnie, jak pisać zwięźle, konkretnie i jak debil, także dzięki. To znak, że musisz już pakować tornister.
Naprawdę mi żal, że nie jesteś w stanie zainteresować się żadną wymianą poglądów, że nie wciąga cię żadna hipoteza, mimo że zapewne na co dzień podajesz się za inteligentnego i otwartego gościa. Nic nie poradzę, że tak naprawdę jesteś pała i że Internet to ujawnia. Pozdrawiam!
zarozumialy, arogancki i zadufany w sobie recenzent przekonany o swojej wyjatkowosci i wyzszosci nad innymi, obraza stalego czytelnika – gratuluje zmyslu marketingowego i dobrego sampoczucia. ty zapewne myslisz, ze piszesz dobrze, oryginalnie i sam sie nad tym palujesz. otoz jestes zwyklym internetowym grafomanikiem, tylko ci sie wydaje, ze pozjadales wszystkie rozumy. tak jednak nie jest. 🙂
Kilia, odpowiem tak, żeby wypłynąć z nudnawych wód semantyki w stronę ciekawszej rozkminy:
1) W przedostatnim akapicie piszę o rozdrapywaniu popu przez wykonawców niekoniecznie popowych. Wszyscy wykorzystują go na swój sposób. Wielość ról, w jakie jest wtłaczany, dowodzi, że pop może zostać zdjęty z poziomu ikon takich, jak np. Madonna czy gwiazdek w rodzaju Nelly Furtado, i stać się równie alternatywny i niszowy jak drony. Przestaje mieć właściwe gatunkowi wyraźne kontury – zaczyna być raczej postawą, filozofią grania, coraz bardziej nieuchwytnym aspektem muzyki (vide zeszłoroczny album Forest Swords, w tym roku Maria Minerva + wielu innych wykonawców). Możemy już sobie obecnie zadawać pytanie: „czy to jest popowe i jak definiować pop?” podobnie jak parę lat temu pytaliśmy: „czy to jest eksperyment i jak definiować eksperyment?”.
2) Wyjściowa sytuacja dronów to nisza, ale obecnie migrują w przeciwną stronę – stają się bardzo popularne. Pop zaś odwrotnie – z plakatów w Bravo przemieści się, wg moich przewidywań, w stronę snobistycznej przyjemności, metamuzyki przeznaczonej nie do beztroskiego odsłuchu, lecz do czysto intelektualnej refleksji na temat emocji niesionych przez muzykę, możliwości ich preparowania i implementowania w małych, lecz znaczących dawkach, do gatunków dotychczas zdawałoby się wolnych od wpływu „radiowej papki”.
3) To jest właśnie nagość popu jako cesarza: bywa jeszcze wciąż postrzegany jako dominanta współczesnej muzyki rozrywkowej (MAIN stream) i w oczach nieśmiałych poddanych zamrożony w tym stanie. Ci poddani zawsze będą poszukiwać poza zasięgiem wzroku władcy, nie ważąc się wziąć niczego, co nawet potencjalnie mogłoby okazać się jego własnością. Wolą już trudzić się odsłuchami Xenakisa i Reicha, niż „zbezcześcić” Britney. Dopiero naiwne spojrzenie, negujące podział na sztukę „wysoką/niską”, ujawnia, że cesarz/pop jest nagi: przedobrzył, rozpadł się, jest taki jak „my” (słuchacze dronów, minimalu, whtvr), można rozebrać jego majątek i rozdzielić między siebie, w końcu otwierając się na „zakazane”.
Jeśli myśl pozostaje niejasna to ok. Proponuję wszystko jako grę wyobraźni, bo sam dopiero zaczynam o tym myśleć i nie mam jeszcze spójnej opinii/teorii. Pozdrowienia!
„Jasne, to sporo ról, ale, no cóż, w drodze rozdrobnienia cesarz niechybnie znajdzie się za chwilę w wyjściowej sytuacji dronów, których forpoczty na obecnym etapie migracji gustów wypuszczają się niebezpiecznie blisko terytoriów zarezerwowanych pierwotnie (dwa-trzy lata temu) dla guilty pleasures.”
A teraz po polsku prosimy. ;]
no właśnie, kim jest cesarz? (pytam się serio, nie ze złośliwości).
Cesarz = pop, rzecz jasna. Chciałem dyskretnie nakierować czytelników na znaną baśń Andersena o zmienności mody i retoryce nagości. Do przeczytania na przykład tutaj: http://basnie.republika.pl/noweszatycesarza.htm
Czy ostatni akapit nie pasuje jak ulał do obecnej kondycji popu, nie tylko polskiego? 🙂
Myślę, że określenie „muzyka cerkiewna” szybciej nakierowałoby czytelników. Ale to tylko taka drobna wskazówka.
wstawiam pop… ale nie pasowało mi, że pop ma się niechybnie znaleźć w wyjściowej sytuacji dronów. chodzi o to, że pop za chwilę stanie się nagi, tak jak nagie były drony od początku? hmm.
A pomyśleć, że nie tak dawno czepiałem się recenzji Hey w tym serwisie. Się porobiło. Kiedy recka nowego Kombii? ;]
mariny się czepiacie, przecież ona jest tu tylko przy okazji 🙂
ukłony dla pana Filipa, proszę co trzeci dzień jakąś recenzję, obojętnie czego 🙂
mało strawne to to :/
Ej ej, ta płyta jest na pewno warta zauważenia i recenzji. Pierwsza mainstreamowa płyta w Polsce jakby nie patrzeć, recenzja całkiem całkiem, a kiedy dodacie tłumaczenie recenzji Ramony ? ;))
pierwsza mainstreamowa plyta w Polsce? jesli ktos urodzil sie w latach 90., to moze…
Conveyor ma rację, tekst w dużej mierze nie zrozumiały(zbyt długie zdania oraz za duzo nawiasów), oraz zupełnie nie potrzebny meeega wywód na temat płyty, która kopjuje najgorsze trendy mainstreamowe. Izy Lach słyszałem dwa numery i śmiało stwierdzam, że Mariny nie ma co nawet porównywać do Izy. W polsce jeśli chodzi o lekki pop pani Łuczenko jest daleko za Izą Lach, Kampem, Floe. Pozdrawiam
Przyjemny tekst 🙂 Końcówka trochę się rwie, ale reszta płynie. Pozdrówy!
Płyta nijak się ma do profilu tej strony i gustów jej użytkowników. Natomiast recka napisana dobrze, szczególnie trafne wydaje mi się ukazanie kondycji polskiego popu. Mimo wszystko warto pisać o tego typu produktach, by być świadomym, co dzieję się za naszymi, wyrafinowanymi plecami, dlatego brawo za odwagę i umieszczenie tej recki właśnie na nowej….
To żart? Prowokacja? Czy efekt spsienia mediów? Tak czy siak – porażka NowaMuzyko, porażka. :/
„Pomijam 10-20 innych czynników i przechodzę od razu do ostatniego: dziwaczne zacofanie, którego ofiarą padli wszyscy Polacy, zacofanie, którego powody są doprawdy nieuchwytne, bo od dobrych pięciu lat mamy zarówno sprzęt i producentów, sprawiło, że moda na pop, a przez modę rozumiem tu faktyczne nagrywanie, bo intencje każdy ma zawsze dobre, zaczęła się u nas dokładnie wtedy, kiedy pop czystej wody traktuje się na Zachodzie już tylko w kategoriach fetyszu (lo-fi r’n’b, witch house), metody stylizacji archaicznej (lo-fi pop, kosmische z refrenami), ubogiego krewnego (featuringi dawnych gwiazd u „jakichś” hip hopowców), wytrychu (Kanye West).” – to jest najdłuższe zdanie od dawien dawna. Pomijam brak sensu. Nie rozumiem tylko jak można się tak zapultać o czymś takim, zwłaszcza w serwisie niby o odżegnującym się od mainstreamu. ;B
Chyba przestane odwiedzac ten serwis, widzac kolejna ‚sponsorowana’ w dodatku grafomanska recenzje.
O, właśnie sobie przypomniałem kto pisze w języku „niedasiętegoczytać”, bo zaopmniałem gdy czytałem recenzję Ramony Rey. Ja pierdziu… Właśnie z ciekawości sprawdziłem na YT kto to jest ta Marina. Jasna cholera, krew zalewa, po co ta recka? Panie recenzent, nie jest pan chętny na etat w Eska TV? LOL (lots of love)…
? o LOL
Coś czuje, że szykuje się falme war.
Czekam z wypiekami na twarzy na recenzję najnowszego krążka Candy Girl. Przydałaby się również (zaległa) dogłębna analiza debiutu muzycznego Paris Hilton.
Nie, jasne, recenzenci mogą tracić swój czas na tworzenie opisów dowolnych albumów — ich sprawa — ale czy do cholery powinno to być później publikowane w tym miejscu?!
„Czekam z wypiekami na twarzy na recenzję najnowszego krążka Candy Girl. ”
Dokladnie o tym samym pomyslalem.