Wpisz i kliknij enter

Pole, Deadbeat, Marianek na Unsound 2005

o tym festiwalu mówiło się już od dawna, z informacji, które w sieci rozchodziły się wyjątkowo szybko, wynikało że główną bronią organizatorów miały być trzy zagraniczne, dobrze znane słuchaczom nowej elektroniki, nazwy – Deadbeat, Pole i Isolee. na oficjalnej stronie przez długi czas nie było żadnych konkretów, ale w końcu okazało się, że informacje z drugiej ręki sprawdziły się i rzeczywiście w/w projekty pojawią się jako główne atrakcje. do tego, całkiem dobrego zestawu, dorzucono szereg mniej lub bardziej znanych projektów – pojawiła się polska czołówka ambitniejszej elektroniki plus parę nazw zagranicznych.     o tym festiwalu mówiło się już od dawna, z informacji, które w sieci rozchodziły się wyjątkowo szybko, wynikało że główną bronią organizatorów miały być trzy zagraniczne, dobrze znane słuchaczom nowej elektroniki, nazwy – Deadbeat, Pole i Isolee. na oficjalnej stronie przez długi czas nie było żadnych konkretów, ale w końcu okazało się, że informacje z drugiej ręki sprawdziły się i rzeczywiście w/w projekty pojawią się jako główne atrakcje. do tego, całkiem dobrego zestawu, dorzucono szereg mniej lub bardziej znanych projektów – pojawiła się polska czołówka ambitniejszej elektroniki plus parę nazw zagranicznych. cała impreza trwała 6 dni w 4 krakowskich klubach, a stronę muzyczną dopełniały imprezy towarzyszące – wystawy, prezentacje, warsztaty różnego typu. strona organizacyjna wyglądała nieźle, ale nie uniknięto paru błędów, takich jak bałagan w akredytacjach, obsuwa (w sobotę, w inne dni nie wiem jak było) czy brak szatni (w klubie Pauza).

    mnie oczywiście najbardziej interesował piąty dzień festiwalu, w czasie którego mieli zaprezentować się jedni z pionierów i liderów sceny click/dub/minimal – Stefan Betke (jako Pole) i Scott Monteith (Deadbeat). tego drugiego nie udało mi się zobaczyć w zeszłym roku na płockim Astigmatic, tego pierwszego nawet nie miałem okazji usłyszeć na żywo, zatem nie pozostawało nic innego jak ruszyć tyłek do Krakowa i sprawdzić co panowie mają do zaoferowania na żywo i skonfrontować to z materiałem znanym z płyt. a także bezpośrednio porównać występy obu panów.

    ale zacznę od Michala Marianka, którego set bezpośrednio poprzedzał występ Polea. Czech okazał się czarnym koniem, zagrał bardzo przyzwoicie, gdy wszedłem do sali, przestrzeń wypełniona była przyjemnymi clickami, mile łechcącymi ucho swoim wysokotonowymi „igiełkami”. Marianek uwijał się przy swoim mikserze, patetycznie, nieco przeegzaltowanie i z wielką determinacją ruszał suwakami i gałkami, wyglądało to tak jakby wykonywał jakieś tytaniczne prace. każdy, nawet najmniejszy, ruch podkreślony był mimiką twarzy i pracą całego ciała – nieźle się ubawiłem przy tych jego grymasach, ale rozumiem go doskonale, mieć dźwięk pod palcem to wspaniała sprawa, to oczywiste.

    za to zupełnie niespodziewane (biorąc pod uwagę stylistykę w jakiej się porusza) były jego wybryki wokalne, szczególnie na koniec dostarczył mi niezłej polewy śpiewając płaczliwą manierą brytyjską do klikającego podkładu – w sumie to pokazał jak można połączyć ze sobą tak zupełnie różne środki wyrazu.























a przy tym sam miał niezły ubaw, wyglądało na to, że robi sobie po prostu jaja – pewnie ostatnio przez przypadek zmiksował coldplayowy „clocks” z jakimiś swoimi pracami i podchwycił pomysł ;). publiczności też chyba spodobał się ten mariaż, bo pożegnała Czecha brawami i wyglądała na zadowoloną. zresztą trudno nie być zadowolonym, skoro chwilę potem miał zacząć grać Stefan Betke, bądź co bądź, legenda elektroniki i założyciel słynnej wytwórni ~scape.

    gdy tylko Niemiec podszedł do swojego dj-skiego zestawu, na sali od razu zrobiło się ciaśniej, atmosfera się zagęściła, a w ruch poszła klikająco-dubowa maszyna. pierwsza część setu to przede wszystkim brzmienia charakterystyczne dla jego wytwórni, sączące się tła i minimalizm beatowy, na których budowane są strzępki melodii. do tego mnóstwo efektów przestrzennych. czyli w sumie normalka jeśli chodzi o styl Polea – tego się spodziewałem i dokładnie to dostałem. brakowało tylko czegoś do zapalenia i mógłbym odjechać, szczególnie wtedy gdy z głośników poleciał „universal band silhouette” z najnowszej plyty Jana Jelinka. doskonale, wybornie, wyśmienicie i leniwie!

    druga część występu miała mniej odprężający, a bardziej skoczno-bujający charakter, do głosu doszło reagge i ujarani ziomale z Kingston, a chill-outowa bańka prysła. może i dobrze, ale ja chyba mógłbym jeszcze nieco poodjeżdżać przy tych minimalistycznych formach, tym bardziej że te regi, które pan Betke puszczał specjalnie mnie nie kręciły i na dłuższą metę nieco zmęczyły. za to wszyscy dredziarze (i nie tylko oni) byli wniebowzięci, więc nie dziwię się Stefanowi, że wolał pozostać w klimatach, które powodują ruch słuchacza i dają namacalny dowód dobrej zabawy.























przynajmniej nie musiał się zastanawiać czy publika kontempluje czy może najzwyczajniej w świecie śpi ;). jakby co, ja w pierwszej części nie tylko nie spałem, ale i świetnie się „bawiłem”.

    w każdym razie zamieniłem się w słuch i niewiele myślałem. chyba tylko jedna rzecz mnie poważnie zastanawiała, bo na dj-ce winylowej się nie znam zupełnie – dlaczego tak często przygotowane płyty, leżące już na talerzach, lądowały z powrotem do pudła, zupełnie nieużyte. słabe oświetlenie, improwizacja czy niezdecydowanie? może Scott potrafiłby mnie oświecić, bo stojąc zaraz obok Betkego i bujając się we wszystkie strony, widział najlepiej co robi jego kolega. no cóż, gdybym był przytomny to bym po prostu zapytał i nie insynuowałbym w relacjach ;).

    a sam Deadbeat zaczął od „slow rot rhetoric” – dołączył się do gry jeszcze w trakcie ostatniego kawałku Pole – bardzo fajnie się w klimat wpasował i już na starcie zebrał duże oklaski od publiczności. set Kanadyjczyka składał się w dużej mierze z własnych kompozycji i tak zresztą powinno być, bo materiał znany z płyt, ze swoją żywą pulsacją, mnogością zabaw rytmicznych z materią dźwiękową i głębokim, przestrzennym brzmieniem oszczędnych partii klawiszowych, musiał dobrze sprawdzić się w czasie występu na żywo. tak też się stało, ludzie zgromadzeni w sali bawili się doskonale, choć chwilami robiło się nieco monotonnie (podobne tempo poszczególnych kompozycji, podobne techniki aranżacyjno-efektowe), ale to w przypadku tego stylu może być również zaletą.























u mnie bywało z tym różnie, ale generalnie w tym wypadku jednorodność mogę zapisać po stronie plusów. anyway, dźwięk bardzo dobrze wtłaczał się w uszy i ciało, naturalny groove powodował samoistny ruch – o to właśnie chodzi. momentami było naprawdę gorąco (dosłownie tez – jakaś klimatyzacja by się przydała, a i palaczy powinno się na zewnątrz sali wyrzucić), ludzie bawili się jeszcze lepiej niż na Pole, a sam twórca był najbardziej rozradowana osobą na sali, mógłby tylko dać przykład ludziom i nie palić. albo przynajmniej kupić sobie własną zapalniczkę ;).

    co ciekawe – jego sprzęt ograniczył się jedynie do laptopa i kontrolera evolution uc-33e, myszką (a raczej touchpadem laptopa) praktycznie się nie posługiwał, co chyba świadczyło o tym, że miał całego seta zgranego do wavea, a do roboty została mu jedynie obsługa wysyłek i powrotów efektów i samych efektów. od strony technicznej wyglądało to na pełną profeskę, a kolorytu dodawała manualna realizacja, traktowana z przesadnym namaszczeniem (ach, te zamaszyste ruchy), choć nie bardziej egzaltowanym niż Marianek.

    w drugiej części setu, podobnie jak Betke, Deadbeat postawił na Jamajkę i dzięki temu mogłem nieco ochłonąć, choć tym razem maniera wokalna śpiewaków byłą dla mnie bardziej strawna. w ogóle Scott podśpiewywał sobie wszystkie numery z wokalem, widać było ogromne zaangażowanie w to co robi. całość skończyła się chyba na moim ulubionym „fixed elections” z „something borrowed, something blue”. szkoda tylko że nie znalazło się miejsce na jakiś kawałek ze wspólnej płyty ze Stephanem Baupre, liczyłem szczególnie na „coquille”, na pewno urozmaiciło by to jego set. tak czy inaczej – Kanadyjczyk zagrał świetnie, było słychać zarówno pazur i spontaniczność, jak i niemiecką precyzję i doświadczenie.

    po Deadbeacie na scenę (a raczej „scenę”, bo miejsce w którym grali nie było nawet zaimprowizowanym podwyższeniem) ponownie wyszedł Stefan, ale ja, zmordowany nieustannym ruchem i natłokiem dźwięku, zmyłem się na chwilę w górne rejony klubu. z chwili zrobiło się półtorej godziny, potem jeszcze tylko na moment zszedłem na dół, ale już się wyraźnie uspokoiło, co było znakiem że czas wracać. w energetycznym rozpędzie stwierdziłem, że zamiast szukać autobusu nocnego, przejdę się te pięć kilometrów i jeszcze nieco pokontempluję ciszę przestrzeni nocnego Krakowa. a w głowie ciągle jeszcze coś pulsowało, klikało i szumiało :-).







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
embe
embe
18 lat temu

o tak, drredziaze sie bawali i nie tylko dlatego ze roots, to byla naprawde dobra reggae sesja, bardzo ryzykowna jak na polskie warunki a tym bardziej festiwal muzyki elektronicznej. i utwierdzam sie w przkonaniu ze publika klubowa jest duzo bardziej otwarta na dub niz polscy fani reggae

mirek z wąsem
mirek z wąsem
18 lat temu

też tam byłem i dzwięk z głośników piłem John całą prawdę napisał.

mirek z wąsem
mirek z wąsem
18 lat temu

też tam byłem i dzwięk z głośników piłem John całą prawdę napisał.

Polecamy