Wpisz i kliknij enter

Unsound on Tour Festival – Łódź 23-24.11.05

Po udanej, stacjonarnej edycji Unsound w Krakowie, organizatorzy poszli za ciosem i postanowili dotrzeć także do tych, którym w październiku nie po drodze był gród Kraka. Trasa obejmowała aż sześć miast, które w ciągu prawie dwóch tygodni odwiedziło w sumie osiem nazw, w tym takie tuzy elektroniki jak Stefan Betke z zespołem (jako Pole Band), Burnt Friedmann i perkusista legendarnego (w pewnych kręgach) Can – Jaki Liebezeit czy bardzo ciekawie zapowiadające się trio – Johaness Frisch / Mikołaj Trzaska / Paul Wirkus.     Po udanej, stacjonarnej edycji Unsound w Krakowie, organizatorzy poszli za ciosem i postanowili dotrzeć także do tych, którym w październiku nie po drodze był gród Kraka. Trasa obejmowała aż sześć miast, które w ciągu prawie dwóch tygodni odwiedziło w sumie osiem nazw, w tym takie tuzy elektroniki jak Stefan Betke z zespołem (jako Pole Band), Burnt Friedmann i perkusista legendarnego (w pewnych kręgach) Can – Jaki Liebezeit czy bardzo ciekawie zapowiadające się trio – Johaness Frisch / Mikołaj Trzaska / Paul Wirkus. W tym towarzystwie zabrakło jedynie Jana Jelinka, najlepiej w kolektywie z australijskim Triosk. Może za rok :-).

    Łódzka część trasy odbyła się oczywiście w Jazzdze i objęła cztery projekty, a całość rozłożona została na dwa dni. Pierwszego dnia zaprezentowali się Kapital Band i w/w Pole Band. No cóż, jak widać po nazwach, muzyka elektroniczna przeżywa renesans i powrót do zespołowego grania, z żywymi instrumentami Ja jestem zdecydowanie na tak, bo w pojedynkę trudno jest zrobić coś co naprawdę zaintryguje – po prostu brakuje rąk (chyba że się jest Jamiem Lidellem). Kiedyś muzyk miał proste zadanie, musiał obsługiwać jeden instrument, grać równo, uśmiechać się, ew. potrzepać się trochę po scenie.

    A te niedobre laptopy nie dość, że spowodowały statyczność na scenie, to jeszcze dały tak ogromne możliwości, że właściwie nie wiadomo na czym się skupić – na muzyce i jej treści czy skomplikowanym kręceniu efektami i technicznej obsłudze całego ustrojstwa.























I właśnie takie wspólne przedsięwzięcia z żywymi instrumentami zmuszają do dialogu, słuchania, współbrzmienia, co owocuje większą muzycznością materiału. Pierwszy dzień był tego najlepszym potwierdzeniem. Choć mogliśmy się też przekonać jak łatwo zepsuć występ projektów uzależnionych od laptopów. Już bowiem w pierwszym numerze Kapital Band, wysiadł prąd (chyba ktoś potknął się o kabel przedłużacza 😉 ) i chwilę mogliśmy posłuchać perkusisty acapella.

    Przerwa potrwała parę minut, ale nikt się tym specjalnie nie przejął (może oprócz Kapitalów) i jak panowie zaczęli jeszcze raz, to wszystko ładnie popłynęło do końca. Bardzo podobały mi się dialogi digitalno-perkusyjne, perkman wyraźnie czuł o co chodzi i bardzo dobrze nawiązywał do tego, co tworzył w warstwie rytmicznej kolega za laptopem. I vice versa. Mało było rytmicznej dosłowności (czyt. stopy na ćwierćnuty), co trochę rozmazywało kompozycje, ale że akurat bylem tamtego dnia bardzo zmęczony, to i odjeżdżało mi się przy tej muzie, zresztą całkiem przyjemnie

    Pole Band, dla odmiany, zaserwował zdecydowanie przejrzyste patenty rytmiczne, w czym duża zasługa basu. Koleś, który pocinał na fretlessie, w ramach jednego utworu ograniczał się do jednego, góra dwóch patentów i prostych wariacji, czyli w tym kółku zagram dwa dźwięki mniej, a tu dodam jeden. Na pewno muzyk próbował poprzez takie zapętlanie, zbudować transowość i w dużej mierze udało się to ( choć niektórzy mogą to odebrać jako nudzącą monotonię 😉 ). Czasami tylko bas był słabo słyszalny. No i brakowało mi slideow na wyższych strunach (a może jednak były?). Razem z perkusistą zbudowali dobry groove i podstawę dla elektronicznych popisów Stefana, który tym razem zaopatrzony byl w laptopa, Evolution uc-33e (ten sam który miał Deadbeat w Krakowie) i podręczny zestaw analogowego dubowca, czyli mnóstwo różnych efektów, splątanych gąszczem kabli.

    Słychać było, że umie z tego korzystać, czy to w momentach tworzenia przejrzystych aranży, budowanych na delayach i pogłosach z prostymi akordami i melodyjkami, czy też w momentach hałaśliwej intensywności, która trąciła noise rockiem. Mnie najbardziej ucieszyły dwa ostatnie numery, zdecydowanie idące w dubowo-pulsujące klimaty i jeden numer szybszy, z pierwszej części setu, w którym wyłamali się z konwencji „spokojny start, hałaśliwy koniec”. Trudno porównywać to, co pokazał Pole w Krakowie i Łodzi, bo to dwie zupełnie różne formy występu, ale jeśli miałbym wybierać, to formuła kolektywu dużo bardziej do mnie przemawia.

    Drugi dzień okazał się mniej dla mnie atrakcyjny, nie tylko dlatego że było mniej elektronicznie. Bo o ile występ Statica (solo Hanno Leichtmann, który dzień wcześniej obsługiwał bębny w Pole Band) był naznaczony typowym, słodkim, ciepłym avant popem spod znaku Morra i clickowymi fakturami, to trio Wirkus / Frisch / Trzaska poszli w totalną improwizację na granicy hałasu i dysrytmii.























Panowie wczuwali się strasznie (czekałem tylko kiedy Frisch wywali się razem ze swoim kontrabasem), Wirkus grał bardzo niestandardowo, a to że praktycznie nie używał centrali, powodowało owo rozmycie rytmiczne. Dużo było szurań, popukiwań, dzwonków, pokrywek od garnków i innych ciekawostek, a gry uporządkowanej – zero. Frisch, podobnie jak z Kammerflimmer Kollektief, też mało standardowo używał swojego instrumentu, nawet zdarzało mu się kopnąć korpus swojego instrumentu. Ale były też momenty bardziej uporządkowane i klarowne, gdzie choć przez chwilę zapętlał się w jednym motywie.

    Trzaska miał trzy instrumenty – klarnet, saksofon i coś jeszcze (pewnie też jakiś saks), sporo hałasował, improwizował, zdarzało mu się, od czasu do czasu, jakąś melodyjkę zagrać, ale generalnie to nie moja bajka, wolę jednak klarnet w Bonobo ;). W sumie to ze dwa numery mi się podobały, czułem w nich jakąś logikę i klimat, reszta – lepiej lub gorzej, ale daleko od rewelacji.

    A jeszcze slówko o Staticu – gość wyglądał i zachowywał się jak porucznik Gruber z „Allo allo” ;). Ale zagrał bardzo fajnie, znowu zdarzały mi się momenty odjazdów.























Wszystko brzmiało ładnie, spójnie, sporo melodyjnych kawałków, nawet wokale się pojawiły (kolegi z Paryża i jakiejś koleżanki – oczywiście oba wirtualnie z playbacku). Dobra muza na rozgrzewkę, szkoda tylko że danie glówne nie do końca leżało w rejonach moich fasynacji muzycznych. Inna sprawa że publiczność tego dnia oszalała (chociażby w porównaniu z dość spokojnym pierwszym dniem), więc w sumie dobrze, że zaproszono też band, który mimo obecności samego Paula Wirkusa, nie miał w sobie ani grama elektroniki.

    No właśnie, znowu wracamy do tych bandów, tyle że w najbardziej pierwotnym kształcie, bez żadnych sztuczek elektronicznych. Po tych czterech występach, mogę powiedzieć (po raz kolejny zresztą) że najmilej ogląda mi się i słucha projektów, powstałych na przecięciu tych dwóch filozofii, a fuzja różnych technik i podejścia do materii dźwiękowej, czyni samą muzykę znacznie ciekawszą. Oczywiście są wyjątki od tej reguły, ale to temat nie na dziś.

    W każdym razie czekam na następne tego typu kolaboracje znanych i mniej znanych muzyków z obu światków. I oby jak najczęściej wpadali do Łodzi.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments
Adam B
Adam B
18 lat temu

A u mnie odwrotnie. Wirkus/Trzaska/Frisch – jak dla mnie najlepszy koncert w tym roku w Łodzi, Kapital Band 1 – świetni. Za to Pole i Static – duże rozczarowanie.

Polecamy