Jesień. Deszcz, szarość, ale i kolorowe liście na drzewach. Justin Vernon wybrał doskonały czas na premierę albumu swojego pobocznego projektu.
Nie da się ukryć, że gdyby nie zaaprobowany przez fanów (1 miejsce w rankingu Billboardu, festiwale w charakterze headlinera) i krytyków (Grammy za najlepszy album i dla najlepszego – o ironio – debiutanta) krążek „Bon Iver, Bon Iver” sprzed dwóch lat, Justin zapewne nie stworzyłby teraz czegoś takiego, jak „Repave”. Tutaj bowiem, obok tak charakterystycznych dla siebie melancholii, smutku i przestrzeni, pozwala sobie również na radość, żywiołowość i energię.
Na papierze wygląda to może banalnie, w praktyce natomiast z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej przekonuje do siebie. Poczynając od „Tiderays”, przez piękne „Comrade” czy poruszające „Alaskans”, Panowie prowadzą nas to przez alejki parku, to przez nadmorskie plaże i wrzosowiska, to przez własne ciało i duszę. Jest w ich graniu miejsce na liryczność, jak i na gitary. Rock miesza się z folkiem, lo-fi i zwykłymi popowymi balladami. Są one również doprawione cichutkimi, nienachalnymi efektami – dzwoneczki, smyczki i inne tworzące nastrój dodatki. Bowiem, do kwestii aranżacji muzycy podeszli tu z ogromną starannością.
Okładka, w swojej ogromnej prostocie, przedstawia spienione morskie fale. Szare, niespokojne, piękne. Nie sposób nie powiązać tego z muzyką na płycie. Muzycznie można tu odnaleźć echa twórczości solowej Eddiego Veddera czy nawet Coldplay, ale najmocniej przypominają mi się podczas słuchania „Repave” The Magnetic North i ich „Orkney: Symphony”. Jest onirycznie, jest przestrzennie, ale ponadto jest radośnie i momentami nawet skocznie, co się w twórczości Bon Iver zdarza rzadziej. A nad tym wszystkim góruje (dosłownie) falset Vernona.
Ładne. Spodoba się nie tylko fanom. Zakładam słuchawki i wybieram spacer pośród kolorowych liści aleją Waszyngtona na Kopiec Kościuszki. 4/5.