Przedstawiam subiektywne zestawienie, które w żaden sposób nie zamyka i nie podsumowuje bardzo dobrego roku w muzyce, na świecie jak i w Polsce. Gdyby spróbować określić 2013 jednym zdaniem, to na pewno jest to rok wielkich powrotów, choć najciekawsza muzyka pojawiła się w najmniej oczekiwanych miejscach. Proszę traktować porządek mojej dziesiątki z przymrużeniem oka, bo to są tylko cyferki, a trzeba było w jakiś sposób w końcu ułożyć ten swój top.
10. Felix Kubin – „Zemsta Plutona” (Lado ABC)
W Kubinie wciąż drzemią ogromne pokłady muzycznych szaleństw, objawiające się oryginalnym podejściem do rozrywania na kawałki różnych stylistyk. „Zemsta Plutona” to surrealistyczno-futurystyczna wariacja z elektroniką w roli głównej. Kubin przenosi słuchacza w świat doskonałych i ponadczasowych dźwięków.
9. Fire! Orchestra – „Exit” (Rune Grammofon)
Koncertowy album super grupy, na czele której stoi saksofonista Mats Gustafsson. 28 muzyków znalazło się na scenie klubu Fylkingen w Sztokholmie. „Exit” brzmi jak rytualny taniec, spotykający po drodze krautrocka, a liczna sekcja dęta funkcjonuje na poziomie, jaki w najlepszych kompozycjach prezentowali Sun Ra Arkestra czy Bill Dixon. Ognista orkiestra rozpaliła moje zmysły, doprowadzając je do prawdziwej ekstazy.
8. The Flaming Lips – „The Terror” (Bella Union)
Myślę, że większość słuchaczy spodziewała się ze strony The Flaming Lips muzycznych fajerwerków, szału i nadmiernej ekspresji, jak to było na „Embryonic”. A tu proszę, jakby nie ten zespół, przygaszony i mało energetyczny. Na tegorocznym albumie członkowie TFL stali się prawdziwymi terrorystami ludzki uczuć, wyrzucając z siebie mnóstwo niepokojącej muzyki. „The Terror” to bardziej spokojne, choć nie mniej psychodeliczne oblicze Amerykanów, ale jakże wciągające.
7. Jumpel – „Block4” (Hidden Shoal Recordings)
Czwarty solowy krążek Joachima Dürbecka (aka Jumpel) to kapitalne zestawienie wysmakowanej minimal elektroniki, ambientu, z elementami glitchu. Album „Bloc4” można również traktować jako soundtrack obrazujący świat samotnie stojących wieżowców. Może warto się przekonać, jak muzyka Jumpela sprawdza się pośród betonowych ścian na waszych osiedlach. Dzięki tej płycie odkryłem wspaniały głos brytyjskiej wokalistki – Chloë March, udzielającej się w kilku fragmentach. Ostatnio szukałem męskiego odpowiednika dla jej głosu i bez większego namysłu padło na Davida Sylviana.
6. William Basinski – „Nocturnes” (2062 Records)
„Nocturnes” to niezwykle mroczny świat nasycony elektroniką i owinięty w zapętlone taśmy. Na tym krążku Basinski pokazuje się od innej strony jako niekonwencjonalny romantyk, potrafiący w ten jedyny wyjątkowy sposób zapętlić fortepianowe frazy i wyrazić głębokie emocje skrywając je w mikrotonalnych dźwiękach. Domyślam się, że kto słuchał tego albumu, poczuł jego nostalgiczną moc, gdyż z każdą sekundą napięcie narasta aż do melancholijnego szoku i wstrząsu – w „The Trail of Tears”.
5. Hera – „Seven Lines” (Multikulti)/Power of The Horns – „Alaman” (For Tune)
W tej pozycji zestawiłem dwa polskie albumy koncertowe, które okazały się być bezkonkurencyjne na polskim rynku improwizowanego jazzu i awangardy. Hera – genialne posunięcie ze strony Wacława Zimpla, aby zaprosić do współpracy Hamida Drake’a i dać porywający w każdej sekundzie występ. Z kolei Power of The Horns – wielkie brawa dla lidera Piotra Damasiewicza za to, że udało mu się zgromadzić w jednym miejscu i o właściwym czasie tylu utalentowanych jazzmanów. Powstała koncertowa bestia, która prawie wysadziła swoją energią w powietrze katowicki klub.
4. Stara Rzeka – „Cień Chmury nad Ukrytym Polem” (Instant Classic/Few Quiet People)
Od starej, klimatycznej chatki gdzieś pośród Borów Tucholskich do Paszportów Polityki. W pełni zasłużona nominacja dla Kuby Ziołka. Pozostaje tylko trzymać kciuki, aby zgarnął nagrodę i nagrał wiele znakomitych płyt. Nikt w tym roku w Polsce nie połączył w tak unikalny i brawurowy sposób akustycznych gitar z elektroniką, syntezatorami, psychodelią, dodając do tego szczyptę black metalowych i drapieżnych riffów.
3. Mazzy Star – „Seasons of Your Day” (Rhymes of An Hour)
Jedna z najbardziej przemilczanych płyt tego roku, przynajmniej w polskiej prasie. Chyba nikt już nie wierzył, że ukaże się kolejny studyjny album Mazzy Star, ale udało się, bo powrócili po 17 latach przerwy. Głos Hope Sandoval jest jeszcze dojrzalszy, a David Roback tylko potwierdził statut jednego z najlepszych współczesnych gitarzystów. W tym zestawieniu pojawiła się prawdziwa perełka (jedna z wielu) pt. „Spoon”, z udziałem już nieżyjącego weterana gitary akustycznej Berta Janscha. Niezwykła podróż do środka Ameryki, do szczerych i rdzennych brzmień z tego kraju.
2. Grumbling Fur – „Glynnaestra” (Thrill Jockey)
Daniel O’Sullivan i Alexander Tucker, nagrali w tym roku album kompletny pod każdym względem. Połączyli w doskonały sposób elektronikę, krautrocka, folk oraz minimalizm, z gęstym brzmieniem żywych instrumentów. Dodatkowo pokazali, że potrafią pisać znakomite piosenki, które spokojnie zmiatają napęczniałe nudą ballady Depeche Mode i im podobnym.
1. Martin Hall – „Phasewide, Exit Signs” (Panoptikon)
Najlepiej zaśpiewana płyta roku (mam na myśli męski głos). Martin Hall nieprzerwanie od 30 lat podąża swoją eksperymentalną ścieżką i choć jest Europejczykiem, wciąż nie został należycie doceniony na Starym Kontynencie. Na „Phasewide, Exit Signs” Hall porusza się wokół kameralistyki, awangardy i „piosenki”, której poetyka i sposób jej wykonania jest niepowtarzalna i oryginalna. Duńczyk nie lubi się powtarzać, z płyty na płytę coraz bardziej zaskakuje, jak przystało na wielkiego i w pełni ukształtowanego artystę.
Recenzja: „Phasewide, Exit Signs”