Wpisz i kliknij enter

Susanne Sundfør – Music for People in Trouble

Na kłopoty, Susanne.

To był rok 2011. Wtedy, po raz pierwszy, usłyszałem przeszywający utwór „The Brothel”. Potem cały album. Wrażenie było zniewalające. Swoją intensywnością przypominało pierwszy kontakt z Björk. Byłem wstrząśnięty i zmieszany. Mocne teksty, jeszcze mocniejsze wykonanie oraz artystka wykształcona muzycznie, której wiedza nabyta nie przeszkadzała w zniekształcaniu swoich ballad elektroniką lub rockową żywiołowością. Od tego czasu nagrała jeszcze trzy płyty, które każdorazowo przyjmowałem z radością (może umiarkowaną, ale zawsze). Szczególnie „Ten Love Songs”, gdzie pomieściła estetykę Modern Talking z dziesięciominutową pieśnią w orkiestrowej oprawie. Cały czas czekałem i wierzyłem, że jeszcze pokaże, jeszcze raz uderzy mocno. Mogę oznajmić, że wyszło na moje. Szósty, studyjny album Norweżki spełnia moje oczekiwania i sprawił, że zmieniłem się w egzaltowaną lentilkę*.

Zmęczona technologią artystka postanowiła nowe piosenki zamknąć w trójkącie głos, gitara akustyczna i fortepian. Tak, w gruncie rzeczy prezentuje się „Music for people in trouble”. Swoje założenie zrealizowała w pełni w pierwszych dwóch utworach, z czego lepszym jest „Reincarnation”. Utwór niemal posągowy, jak okładka płyty. Ascetyczna forma naprowadza na skojarzenie z Leonardem Cohenem. Osobisty tekst prezentujący szeroki światopogląd – od prześwietlenia związku miłosnego po niedowierzanie wiadomościom. Słysząc ją znów przy fortepianie w „Good Luck Bad Luck” poczułem, że rzeczy wróciły na swoje miejsce. Jej stylistyka przeskakuje od Joni Mitchell do Tori Amos. Chwilami ląduje blisko Adele. Norweżka jednak idzie dalej niż popularniejsza koleżanka. Otóż zaskakuje kompozycyjnie i w jednej chwili przenosi się w inny wymiar. Zostajemy wciągnięci do zadymionego klubu, gdzie przesiadują eleganckie kobiety i mężczyźni o złowrogich spojrzeniach, a wszystko spowija dym z papierosów. Podczas, gdy na scenie gra jazzowy band z saksofonem na czele. Nim to się jednak stanie, wokalistka dość brutalnie obchodzi się z poszukiwaniem ideału miłości podsumowując go: „No holy grail / just an empty cup”.

Punktem zwrotnym płyty jest „The Sound of War”. Ręka do góry, komu na myśl przyszło „Goodbye Blue Sky” Pink Floyd. Szum wody i ptaków śpiew wyłaniają gitarę akustyczną. Jest to obraz, który nie dotrwa do końca. Czerń na niebie wywołuje dźwięk dronu, poprzedzony ostrzeżeniem „Before you hear the sound / The buzzing of the drone”. Folkowa sielanka dobiega końca. Chyba najlepszy tekst na płycie, przepełniony bólem i podszyty gniewem. Od strony kompozycyjnej mamy tu niemały majstersztyk. Zawarte w drugiej części syntetyczne dźwięki przypominają coś między nalotem bombowym, a atakiem drona bojowego. Na koniec przyprawiający o dreszcze wokal artystki przykryty buczącym basem. „Bedtime story” prezentuje wizję wyniszczonego świata „ And when the nights are cold and strange and all the birds are gone / And all the oil’s been spilt, and left us on this Earth alone”. Fortepian gra pierwsze skrzypce, ale to w tle dzieją się najciekawsze rzeczy. Pojawia się klarnet, rozmyte głosy z wykorzystaniem echa, dzwonek telefonu, trochę odgłosów dnia codziennego. Wszystko razem wzięte przynosi jeden z najbardziej emocjonujących fragmentów na płycie.

Ta czarna wizja świata jest obecna też w „No One Believes in Love Anymore”. Począwszy od samego tytułu po nawiązanie muzyczne do Nicka Cave`a. Przytłacza też singlowy, poruszający „Undercover”. Rosnący z każdą sekundą, aż do przeszywającego finału. To pokaz umiejętności wokalnych. Od zwykłego popu chroni ją nieoczywista linia melodyczna, dobry tekst i jakość wykonania. Odrobinę wytchnienia od prezentowanego brutalizmu, przynosi zwiewny „Golden age”. To zasługa użycia syntezatora Mooga. Najbardziej awangardowy moment łączący jazz, elektronikę i folk. Zaskakujące połączenie w rękach bardzo zręcznej artystki. Koniec można uznać za optymistyczny, choć nie przychodzi to łatwo. „Mountaineers” nagrany wraz z Johnem Grantem brzmi jakby dobywał się z jaskini. Ciężki ton przytłacza w pierwszej części, ale w pięknym momencie oba głosy się nakładają, a utwór przejmuje Susanne. Kapitalny popis wokalny podparty dronowym finałem. Wszystko przybiera niemal symfoniczny wymiar. Nadzieja zostaje ubrana w słowa: „What we are, what we want, it will never change / We will break through your walls, unstoppable”. Idealne zwieńczenie bardzo dobrej płyty. „Music for the people in trouble” to najlepszy krążek Susanne Sundfør. Humanizm, brutalizm, cynizm i romantyzm przetopione na dzieło sztuki.

* – określenie zaczerpnięte z książki „Jestem egzaltowaną lentilką” Petr Merka, Dowody na istnienie 2015.

Bella Union | 2017

Strona Sussane Sundfør

FB







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy