Ostatni weekend października należał do Króla. Podbił wrocławską publiczność!
Deszczowy, pochmurny i wietrzny Wrocław, choć piękny bez względu na pogodę, powitałem, pijąc niesamowitą kawę w Etno Cafe (jeśli nie mieliście przyjemności tam być, to odwiedźcie przy najbliższej okazji tę wyjątkową kawiarnię). W oczekiwaniu na koncert Kinga Ayisoby wybrałem się też na dłuższy spacer po dobrze znanych mi miejscach stolicy Dolnego Śląska.
Tego wieczoru przestrzenie Impartu wypełniały się w niespiesznym tempie. Dało się odczuć, że nikt nigdzie nie pędził. Zgodnie z planem, około godziny dwudziestej, na scenę wyszedł DJ Ryan R, wprawiając ludzi, swoim egzotycznym i dynamicznym setem, w przemiły trans. Z jego numerów wydobywała się afrykańska plemienność, którą artysta sprytnie wplatała w południowoamerykańską cumbię i inną muzykę z różnych rejonów świata.
fot. Bartek Janiczek, Dunvael Photography
Jednak Król był jeden! King Ayisoba przyjechał do Wrocławia z czteroosobowym składem: Abaadongo Adontanga (taniec, wokal wspierający, dorgo), Ayuune Sulley (sinyaka, wokal wspierający), Gemeka Abobe Azure (bębny guluku, dundun) i Ayamga Francis (bębny djembe i bemne). Jako pierwszy na scenie sali kameralnej Impartu pojawił się z kologo Ayuune Sulley. Dwa lata temu pisałem na Nowej muzyce o jego płycie „What A Man Can Do A Woman Can Do More Better”. Zagrał kilka znakomitych utworów, będących świetną rozgrzewką do tego, co miało za chwilę nastąpić. Po krótkiej przerwie, na scenę wbiegli pozostali muzycy na czele z Królem! Wszyscy ubrani w tradycyjne stroje, a szczególnie wzrok przyciągał wygląd Abaadongo Adontanga – przystrojony zarówno w skrawki skór zwierząt, jak i ich owłosienia. Niskie brzmienie jego instrumentu dorgo, przypominającego kształtem flet, skojarzyło mi się z jakimś rodzajem plemiennego nawoływania (być może sygnałem ostrzegawczym?). W tym przypadku podkręcał dziki trans rozkręcający się z utworu na utwór.
fot. Bartek Janiczek
Przypomnę, że w tym roku Ayisoba wydał nowy album „1000 Can Die” (recenzja). Oczywiście można było usłyszeć nagrania z tego wyśmienitego krążka, a także z „Wicked Leaders” (recenzja). Z tego drugiego longplaya wybrzmiały „Wicked Leaders”, „Yele Mengire Nbo Se’ena (Election Song)” czy „Mbhee”. Dawno nie widziałem, żeby cała sala, wypełniona kapitalną publicznością, tańczyła w tak ekstatycznym rytmie. To, co mnie bardzo ucieszyło, to to, że na horyzoncie miałem niewielkie dziecko oraz seniora z uśmiechem na twarzy i kręcącego biodrami. Okazało się, że muzyka Ayisoby jest ponadpokoleniowa. Król był wywoływany na bis dwa razy. Apogeum szaleństwa nadeszło, kiedy King wciągnął ludzi do niepohamowanej zabawy, wypowiadając słowa: Friend, my friend, don’t forget me! Niesamowity wieczór i koncert!
Całe szczęście, to nie był koniec, bo nie jest łatwo wrócić do rzeczywistości po czarach Króla. Tuż po ekipie Ayisoby, na scenę wskoczył Daniel Brożek, znany jako Czarny Latawiec. No i się zaczęło! Choć rozczarowało mnie to, że niewiele osób zostało na jego secie. Ci, którzy opuścili salę, hmm… dużo stracili! Czarny Latawiec wypuścił z głośników niesamowitą dawkę eterycznych, energetycznych, niekiedy bardzo brudnych i nieoczywistych dźwięków, dzięki którym przeniósł mnie – i nie tylko – w głąb roztańczonej dżungli! Tańce nie miały końca! Kto był, ten wie, o czym piszę. To było świetne!
Wszystkie zdjęcia wykonał: Bartek Janiczek, Dunvael Photography