Wpisz i kliknij enter

Relacja: No Bounds Festival / 13-15.10.2017 / Sheffield UK

A co Ty byłbyś / byłabyś w stanie zrobić dla prawdziwego, naturalnego rave’u?

Myśl, żeby pojechać do Sheffield do Anglii na festiwal No Bounds była myślą nagłą, z punktu widzenia finansowego całkowicie nieracjonalną, ale bogatsza m.in. o doświadczenia wakacyjne, a mam tu na myśli wyjazd do Kijowa na sierpniowe Brave! Factory, wiedziałam, że pomimo wielu argumentów przeciw, nie będę żałować jeśli zdecyduję się pojechać.

Powody są co najmniej dwa. Po pierwsze, wyjazdy na zagraniczne festiwale mają poza oczywistym muzycznym aspektem jeszcze dodatkowy walor turystyczny. Po drugie, zagraniczne festiwale zawsze różnią się w pewien sposób od festiwali krajowych. Chodzi tu o styl organizacji i zabawy publiczności. Pomimo postępującej globalizacji, bawimy się jednak nieco inaczej i wynika to z kilku czynników, przede wszystkim różnej muzycznej historii i różnych cech charakteru. Ok, tak, więc Anglia bawi się „nieco” inaczej niż my. Mimo to No Bounds w Sheffield miało jeszcze jakąś dodatkową nieoczywistość, było tam coś więcej, jakieś szaleństwo, które obserwowało to wszystko z ukrycia.

CEL: Festiwal No Bounds w Sheffield. PLAN: Wylatuję w piątek do Londynu, wsiadam w busa na Victoria Station, jadę nim 4 h, bawię się noc, dzień i noc, nad ranem w niedzielę wsiadam do autobusu do Londynu, po 4 h odsypiania w tymże, następnie piję kawę na Victoria Station, wsiadam w kolejny autobus na lotnisko, wsiadam do samolotu, wysiadam w Warszawie, wsiadam w 175 i ląduję we własnym łóżku.

REALIZACJA: W 3 dni przebyte ok. 4 tysięcy kilometrów w obie strony, żeby przeżyć rave w surowych przestrzeniach hal poprzemysłowych w Sheffield, stolicy brytyjskiej stali, miasta, które ma na Wikipedii własną listę pochodzących z niego artystów, z której dla mnie najważniejsze jest oczywiście Moloko, miasta na przemian szarego i ciemnoczerwonego od cegły, że miałam wrażenie, że ktoś nałożył mi filtr na oczy, w którym akcent jest taki, że człowiek znający angielski na całkiem komunikatywnym poziomie nie rozumie 70-80 % słyszanych słów więc istotne jest by jadąc tam nie bać się nowości i mieć pogodny wyraz twarzy, w którym ktoś wpadł na pomysł, żeby w centrum miasta, obok zabytkowego Ratusza, otoczonego małym i uroczym parkiem (Peace Gardens), wybudować przeszklone tarasy roślinne, wymieniane dziś jako atrakcja (!), wreszcie miasta, na którego opis Lonely Planet przeznaczył raptem pół kolumienki strony ich standardowego rozmiaru. I jeszcze udało mi się namówić kogoś by mi towarzyszył! W poniedziałek rano spojrzałam sobie głęboko w oczy: „Tak, udało ci się”. I wszystko to było tego warte. No Bounds to był techno sztos!

Oczywiście zanim dojechałam do Sheffield, przez które kiedyś już przejeżdżałam i choć było to wczesnym rankiem to pamiętam dobrze, że jego piękno wydało mi się nieoczywiste, musiałam zatrzymać się na dłuższą chwilę w Londynie. To dla mnie miasto absolutnie cudowne, bez dwóch zdań centrum dzisiejszego świata i nie mówię tu jedynie o elektronice (jak wspominałam przy okazji recenzji debiutanckiego albumu Bicep, muzycznie zawsze było mi jakoś bliżej do Londynu niż do Berlina). W końcu jednak dojechałam.

Droga do hostelu obejmowała przejazd taksówką przez kręte i wąskie uliczki położone tuż przy kanale. W końcu jednak dojechaliśmy pod dość ciemny adres, ale gdy tylko otworzyły się drzwi od samochodu zostałyśmy pokierowane we właściwym kierunku. Zapach curry i piwa unoszący się na klatce, charakterystyczny dla większych angielskich miast, uświadomił mi jak bardzo lubię ten kraj i jak za nim tęskniłam. Po piętnastominutowej regeneracji ruszyłam do hali Hope Works, jednej z lokalizacji festiwalu, której patronował Resident Advisor. Była 22:00, a część „dzienna”, która tego dnia odbywała się w Trafalgar Warehouse miała się już wkrótce kończyć… Tu nieco nie doszacowałam sprawy. W Hope Works poza trzema dżentelmenami (organizatorami), w tym nieocenionym i serdecznym Kyrie, nie było nikogo. Powietrze w przemysłowym (choć w istocie całe Sheffield jest przemysłowe) dystrykcie miasta było jeszcze chłodniejsze, także niespodziewana modyfikacja planu objęła przytulanie się do starej skórzanej kanapy, która tym razem, wbrew utartemu „skóra grzeje”, była wyjątkowo niegrzejąca. Ale nie żeby był to powód do narzekań. W międzyczasie Kyrie & Co. ugościli Nas jamajskim lagerem o nazwie „Red Stripe”. Rzecz jasna schłodzonym. W pierwszej godzinie czekania organizacja tej lokalizacji festiwalu nabrała niewiarygodnego tempa. Zostały np. ustawione barierki ochronne czy poprzestawiane kanapy (ta moja wygrzewana też). Patrząc na to miałam wrażenie, że w istocie techno festiwal można zorganizować w godzinę. W międzyczasie pojawili się pierwsi wykonawcy, którzy podobnie jak ja i kilku innych rozbitków, siedzieli raz na zewnątrz, a raz wewnątrz co chyba jednak nie miało większego znaczenia, bo i tu i tu było dość zimno.

W końcu ruszył „Warehouse”, na którym pierwszy wystąpił DJ Seinfeld i pobudził gromadkę, która już oczekiwała w hali. Zagrał charakterystycznego dla siebie, energetycznego i jednocześnie pejzażowo-melodyjnego seta. I to było już naprawdę rozgrzewające. Po nim ruszyłam na Ikonikę. Jedna z najbardziej znanych kobiet dubstepu nie zawiodła, wyrazistym setem zapewniła zagęszczenie pod sceną „Courtyard”, na której tej nocy wystąpiły jeszcze inne intrygujące kobiety ze świata elektroniki: Juliana Huxtable i Nkisi. Stamtąd udałam się na ostatnią w kolejności od wejścia, maleńką scenę „Mesters”, na której miedzy 2:00 a 3:00 w nocy Chris Duckenfield właściwie wkręcał swój beat pod żebra słuchaczy. Było to jednocześnie transowe i hipnotyzujące doświadczenie. Potem swobodnie wirowałam między wcześniejszymi scenami. W tym czasie na terenie Hope Works rozprzestrzeniał się już powoli klasyczny zapach rave’u, na który składają się: bliskość fizyczna, opary palonych tytoni i wszechobecne niskoprocentowe piwo, napój który gasi pragnienie jak mało co.


(fot. Alex Morgen).

Zanim rozpoczął się dla mnie drugi dzień – zasłużone śniadanie, które okazało się tak doskonałe, że wymaga odrębnego odnotowania w niniejszej relacji. To zasługa kawiarni Steam Yard. Brytyjska kuchnia nie należy do moich ulubionych, ale posiłek w postaci śniadania rządzi się swoimi prawami. Nie wiem kiedy piłam tak dobrą kawę i jadłam tak pyszną grillowaną kanapkę z cheddarem, pesto i pomidorami. I na koniec, ale nie mniej ważne – donaty. Ich wygląd mówi jasno: jesteśmy boskie. Jeśli będziecie w Sheffield koniecznie zajrzyjcie do tego miejsca.

Po takim śniadaniu lekko przyjęłam znaczne opóźnienie występu Kary Lis-Coverdale, która absolutnie była dla mnie jednym z najważniejszych nazwisk No Bounds. W mojej ocenie to obecnie jedna z najbardziej utalentowanych artystek eksperymentalnych. Jej każde wydawnictwo ma w sobie pierwiastek spektakularności i trafia do mnie całościowo, bez jakichkolwiek zastrzeżeń (na NM znajdziecie recenzje jej następujących płyt: Grafts i Sirens, nagranej z LXV). Kara Lis-Coverdale przeniosła dosłownie kilka osób, które zebrały się na jej secie, w bardzo odległe miejsce, momentami przypominające opustoszały las (tych wokół Sheffield nie brakuje; to tu działał rzekomo Robin Hood), który to las chwilami wydawał się być zlokalizowany w ogóle na jakiejś innej planecie. Dopiero kiedy otworzyłam oczy po godzinie zobaczyłam, że grupa słuchaczy nieznacznie się powiększyła. Nikt jednak nie zbliżył się do sceny za połowę sali. Wydało mi się to jednak w pełni naturalne. Eksperymentalny set kanadyjskiej artystki to bardzo jednostkowe muzyczne przeżycie i dobrze mieć kawałek przestrzeni by je swobodnie przejść. Nawet jeśli ta przestrzeń to betonowa chłodna podłoga. Tym lepiej, chłód wyostrzył te chwile. Coś pięknego. Jeśli twórczość Kary Lis-Coverdale nie jest Wam jeszcze znana to bardzo polecam zapoznać się z nią, nie będziecie żałować.


(fot. Marta Ciastoch).

Potem scenę w Trafalgar Warehosue zajął Rashad Becker, a po nim prawdziwe tornado radości: Ross From Friends i następnie nie mniej uroczy duet Steevio & Suzybee, którzy tę radość podtrzymali. Dwa doskonałe sety. Tu przypominam, że z Ross From Friends będziecie mogli pobawić się już 24 listopada w warszawskim kinie Luna, gdzie wystąpią razem z Bicep w ramach before World Wide Warsaw 2018. Wkrótce na NM znajdziecie więcej szczegółów na ten temat!


(fot. Alex Morgen).

W nocy pojechałam jeszcze raz do hali na Trafalgar Street, żeby dać się porwać się Deadbeatowi choć w wersji duetu z JG nie potrafiłam się odnaleźć. Nie tracąc czasu na okołodeadbeatowe szczegóły, udałam się szybko z powrotem do hal Hope Works co znów okazało się najlepszym wyborem. To co od 2:00 do 5:00 nad ranem wyczyniał Sir Jeff Mills przeszło moje oczekiwania, a momentami chyba w ogóle przechodziło ludzkie pojęcie. Mam wrażenie, że brakuje epitetów by opisać zachwyt nad jego muzycznym stylem. Naprawdę świetnie jest posłuchać Jeffa Millsa na żywo. Techno w najczystszej i jednocześnie „monumentalnej” muzycznej postaci. Po nim także rasowo zagrał DJ Stingray. Tu niestety nie dotrwałam do końca, bo zgodnie z planem wyjazdu nadszedł czas powrotu.


(fot. Alex Morgen).

Smutno mi było podwójnie. Po pierwsze, ostatniego dnia w niedzielę na lokalnym basenie miało odbyć się tzw. „Wet Sounds” czyli sety na żywo dla publiczności w wodzie. Bardzo mnie to zaintrygowało. Po drugie, tak autentycznego i naturalnego rave’u nie widziałam i nie czułam już dawno. Perfekcyjne nagłośnienie (jestem pod ogromnym wrażeniem), klimat i pełne oddanie publiczności, która wie po co zebrała się w tym miejscu. Zero oczekiwań, olbrzymie możliwości, naturalność, niewymuszona radość i wreszcie przestrzeń, choć sceny Hope Works zamykały się na naprawdę niewielkiej powierzchni. To trochę tak, że swoją prostotą i naturalnością No Bounds wyraziło wszystko czego szukam w techno. Nie chcę festynu, chcę czystego i niezakłóconego niczym kontaktu z tą muzyką. I tym dokładnie było No Bounds. Dzięki Sheffield!

PS: Wiedzieliśmy, że Bóg jest DJ-em. Po No Bounds wiem, że aktualnie mieszka w Sheffield w północnej Anglii, w hrabstwie South Yorkshire.

xxx

STRONA OFICJALNA:
http://noboundsfestival.co.uk/
http://www.hope-works.co.uk/

STRONA NA FB:
Profil na Facebooku »

Galeria pozostałych zdjęć (poza pierwszymi sześcioma wszystkie pozostałe są autorstwa Alexa Morgena):







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
7 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Khan85
Khan85
6 lat temu

@ duduś: ale się chłopie czepiasz. to z czyjej perspektywy ma dziewczyna pisać, z Twojej? dzięki tym wtrętom o śniadaniu i zapachu na korytarzu relacja jest bardziej osobista i przez to fajniej się czyta. zluzuj trochę!

duduś
duduś
6 lat temu

ktoś chyba pomylił profesjonalną relację z luźnym wpisem na Facebook’u choć nawet tam pisanie o tym co się jadło na śniadanie to już siara

Ania Pietrzak
Ania Pietrzak
6 lat temu
Reply to  duduś

Hej, pozwolę sobie krótko odpowiedzieć jako „ktoś” 🙂 Celowo zaczęłam luźniejszym wstępem, żeby urozmaicić relację z festiwalu, który odbył się w głębokiej Anglii i właśnie z tej przyczyny naturalnie jest mniej interesujący dla czytelników z Polski. Nawet jeśli są to tipy czysto turystyczne (gdzie zjeść). A moim celem jest właśnie zainteresowanie czytelników NM tym co się dzieje poza granicami Polski, żeby coraz więcej osób otworzyło się także na zagraniczne festiwale, które są bardzo ciekawe, inne od krajowych, a jednocześnie wcale nie generują kosztów większych niż lokalne eventy. Na marginesie, gdybyś doczytał dalej to doszedłbyś do szczegółowego opisu muzycznego. A co do FB i jego roli jako wyznacznika tego co jest „siarą”, a co nie to naprawdę żaden to dla mnie wzór i nie zamierzam się tym kierować w swojej pracy dziennikarskiej. Przypominam też, że NM to serwis autorski dzięki czemu mamy tu miejsce na różnorodność stylu. Pozdrawiam 🙂

duduś
duduś
6 lat temu
Reply to  Ania Pietrzak

nie tylko doczytałem dalej relację (o muzyce niewiele poza ogólnikami, więcej miejsca poświęcono na zdjęcia jakiś pubów) ale i przeczytałem sobie kilka innych pani tekstów. ma pani irytującą manierę pisania w pierwszej osobie tak jak prezenterzy radiowi „gwiazdorzy”, którzy są ważniejsi niż prezentowana muzyka. tak jakby pani pisała żeby sprzedać swoje widzenie na świat a nie to o czym naprawdę pani pisze. muzyka jest w pani tekstach drugorzędna. najczęściej powtarzane zwroty to „ja”, „mnie”. „moje” itp. oczywiście świat każdej osoby kręci się wokół właśnie tej osoby ale nie każda osoba publikuje to w internecie. co do reklamowania festiwalu w UK to uważam że to bez sensu, mamy tyle swoich fajnych festów a Angole nawet nas nie lubią. po co im nakręcać koniunkturę? i coś jeszcze… „w swojej pracy dziennikarskiej” ho ho, praca dziennikarska to jest znój i research. a pani sobie bloguje i jeździ żeby pochwalić się wśród znajomych i nieznajomych że cheddar był dobry i stąd komentarz o Facebook’u.

Elektron
Elektron
6 lat temu
Reply to  duduś

I po co udostepniac mozliwosc komentarzy? kolejny znawca jedynie slusznej formy. zenada

Ania Pietrzak
Ania Pietrzak
6 lat temu

Dzięki. Jeff naprawdę pokazał klasę. Co do Sheffield – szukam fajnych rzeczy także poza Polską (wspomniałam w relacji o nagłośnieniu – najlepiej nagłośniony mały festiwal na jakim byłam). Październik pewnie z uwagi na dużą konkurencję festiwali w wakacje choć fakt, szkoda, bo nieco wcześniej sama Anglia byłaby piękniejsza i też można byłoby trochę po niej pojeździć.

Elektron
Elektron
6 lat temu

Opis wystepu Millsa intrygujacy. Ale Sheffield? w Pazdzierniku?

Polecamy