Chciałbym, żeby było inaczej.
Pisanie takich opinii nie sprawia mi najmniejsze przyjemności. Jako zwolennik odrzucania skrajności skupiam się na środku, co ma przełożenie wprost na mój styl recenzowania. Cóż począć z albumem, z którym wiązało się spore nadzieje, a w dodatku został nagrany przez artystkę, która dysponuje wszelkimi narzędziami, aby osiągnąć wielkość artystyczną, ale nie starcza jej repertuaru, żeby to osiągnąć? Najnowsza płyta Aldous Harding przysporzyła mi sporo kłopotów i musiałem sięgnąć po „Podręcznik małego recenzenta”, ale i w nim nie znalazłem żadnej rady ani ratunku. „Designer” miał być, w moim przekonaniu, punktem zwrotnym w karierze Pani Harding, a przy większej przychylności Fortuny, miał zaprowadzić Nowozelandkę na artystyczny Olimp. Szkoda, że tak się nie stało, ale że ciągle może się tak stać, nadzieję wciąż mam.
„Designer” jest trzecim albumem w dorobku artystki. Poprzedni „Party” został wydany dwa lata temu. Wokalistka postanowiła kontynuować współpracę z Johnem Parishem w roli producenta. Do tego doszli jeszcze Huw Evans, Stephen Black, Gwion Llewelyn oraz Clare Mactaggart. Najnowszy krążek zawiera dziewięć piosenek zagranych oszczędnie, z wyczuciem i świetnie brzmiących. Drobiazgowość Parisha przydaje się Harding bardzo. Dzięki temu można się delektować samym słuchaniem, ale lepiej byłoby, gdyby było więcej czego słuchać niż jak. Porzucenie gotyckiej estetyki widać już od pierwszego utworu „Fixture Picture”. Dominuje raczej muzyka folkowa w formie powłóczystej i odwołująca się do lat 70. z lekką dozą ekscentryczności.
Wyrazisty skręt stylistyczny i porzucenie poprzedniego stylu wskazuje na to, że mamy do czynienia z pewną siebie artystką, która nie boi się zaryzykować i postawić na swoim. Doceniam to tym bardziej, że jedną z zalet płyty są jej teksty. Zlepione w całość dobrze wypada w utworze lekkim „Designer” oraz bardziej okazałym „Zoo Eyes”. Ten ostatni jest jednym z najlepszym w dorobku Harding. Wokalistka sięga po swój największy atut, czyli głos, który zmienia się na tle oszczędnej aranżacji. W tym kawałku scenerią do rozważań o uczuciach staje się Dubaj: “Why, what am I doing in Dubai? / In the prime of my life / Do you love me? / Cried all the way through”. Tak dobrze nie jest już w przypadku “Treasure”, którego zwyczajnie nie trawię z powodu jego ulotności. Spływa jak woda, a muzyka z ciekawej zmienia się w nudną i nazbyt konwencjonalną.
Ciekawy za to jest „Damn”, który skręca w stronę muzyki starodawnej, może nawet klasycznej. Słychać to również w głosie Harding, który staje się bardziej dostojny, powolny. Zapętlona fraza fortepianu prześladuje nas do końca i trwa prawie siedem minut. Dalej znów trafiamy na mieliznę w postaci „Weight of the Planets”. Lepiej wypadają końcowe, wyciszone piosenki. „Heaven is empty” to prosta, przejmująca ballada z religijnymi odniesieniami: „People ask me all the time what I want / The answer is one, Heaven is empty”. Jeszcze bardziej przejmująco robi się w utworze “Pilot”. Kolejny, ważny punkt „Designera”. Całkowicie minimalistyczny z frapującym tekstem, swobodnym fortepianem i dość zaskakujący jak na dzisiejsze standardy.
Na koniec zostawiłem sobie singiel „The Barrel”. To właśnie uzależnienie od niego sprawiło, że moje oczekiwania względem całości były duże. Cudowna piosenka, doskonale zaaranżowana, grana z taką pewnością i wewnętrzną kruchością, że nie mogłem się od niej uwolnić przez długi czas. Do tego dochodzi zjawiskowy teledysk (taniec!) i mocno odrealniony tekst: „It’s already dead / I know you have the dove / I’m not getting wet / Looks like a date is set / Show the ferret to the egg / I’m not getting led along”. Niestety nawet taki kolos nie udźwignie całego albumu. “Designer” jest poniekąd ofiarą tak znakomitego singla, gdyż jego cień przysłania całą resztę. Płyta jest z pewnością ambitna i cicha, ale nie mogę z czystym sumieniem pisać o rewelacji, przełomie i wybitności. Pozostaje czekać na następną płytę Aldous Harding.