Istotnie, miażdży.
W jakimś sensie napisanie recenzji kończy u mnie pewien etap obcowania z płytą. Po napisaniu, oczywiście można wrócić, ale jest to o tyle trudniejsze im więcej nowych płyt na horyzoncie się pojawia. Z niektórymi nie chcę się rozstawać do tego stopnia, że na myśl o rozłące negatywnie reaguje nawet ciało. Tak było z „GREY Area” Little Simz, wydaną na początku marca. No, ale że majówka jest, to uznałem, że czas najwyższy usiąść i opisać. Zostawiam za drzwiami wszelkie resztki obiektywizmu, jeśli w ogóle istnieje, i zamierzam się rzucić w otchłań subiektywizmu podlanego samymi komplementami. Inaczej się nie da słuchając trzeciego albumu Simbiatu „Simbi” Abisola Abiola Ajikawo. Słowem: będzie laurka.
Little Simz z takim materiałem spokojnie poradzi sobie nawet bez zachwytów ze strony Lauryn Hill, Damona Albarna i Kendricka Lamara. „GREY Area” to płyta dobra, znakomita, odważna, nietuzinkowa, zjawiskowa i rzucająca na kolana. Od podłogi do sufitu wypełniona dynamitem i masą talentu. W ciele 25-latki kryje się energia i pomysłowość, która przyćmiewa znaczną część konkurencji. Nalepcie tu etykietki R&B, hip-hop czy grime, a i tak nie opiszą tego co jest tu zawarte. Petarda wybucha prosto w twarz już w otwierającym „Offence”. Surowe brzmienie sąsiaduje ze wstawkami granymi na flecie, chórem i odgłosami z kreskówek. Na marginesie: kłania się Q-Tip. W kwestii liryki jest tak zwięzła i mocna jak Barbara Klicka w „Zdroju”: „I’m Jay-Z on a bad day, Shakespeare on my worst days”.
W utworze kolejnym kasuje ostatni album Jacka White`a. Pozostajemy w surowym klimacie. Funkowy bas przejmuje kontrolę, a wszystko podporządkowane zostaje wykrzyczanemu hasłu: „I’m a boss in a fucking dress”. Współczesna mieszanka stylistyczna została zamknięta w trzydziestu pięciu minutach i zgodnie z tym do czego nas przyzwyczaili chociażby Gorillaz, zmiany stylów nie powinny nikogo dziwić. Stąd wolny, ocierający się o soul „Selfish” z Cleo Sol. Dalej podążamy tropem zmian. Na scenę wchodzą gitary w „Wounds”, a jeszcze dalej intro stworzone przez skrzypce w „Venom”. Oczywiście Simz w każdym z tych światów odnajduje się, a jej flow absolutnie przysysa do źródła dźwięku. Rozprawia się z kwestiami rasowymi, płciowymi, traumami i nierównościami.
Równy poziom trzyma do końca. Przed finałem pojawia się jeszcze Little Dragon w świetnym „Pressure”. Na dłużej zaparkować należy przy „Therapy”. Wyraźne elektroniczne dodatki lśnią na nieco trip-hopowym podłożu. Simz jest tak intensywna, że aż parzy. W dodatku zaskakuje (patrz jej wiek) dojrzałością i śpiewa: „The fee seldom that you be takin’ to Heaven’s gates / No ID, no entry, 27 club says / The good fly young, the good are our greats / Jimi, Basquiat, Amy, Robert, Janis, Kurt Cobain”. Pomaga jej Michael Kiwanuka. Zaskakujący koniec, brak dziecinnego hedonizmu w czasach galopującego infantylizmu rzuca się w oczy. W taki sposób Little Simz osiągnęła bardzo wysoki poziom. Skoro redaktor Chaciński sięgnął w swojej recenzji po określenie miażdży, po które nieskory jest sięgać, to ja korzystam z okazji i podpisuję się pod nim wszystkimi kończynami.