Wpisz i kliknij enter

O muzyce, która pozwala zatrzymać się w miejscu – rozmowa z Olą Bilińską

Jeden z najważniejszych i najpiękniejszych głosów polskiej sceny.

Pierwsze co nasuwa się na myśl, kiedy przywołuję sobie jej twórczość z pamięci, to wrażliwość. Zaraźliwa w dodatku. Śmiem twierdzić, że słynny album Zbigniewa Wodeckiego with Mitch & Mitch Orchestra and Choir „1976: A Space Odyssey” nie byłby tak udany, gdyby nie jej udział. Panie i Panowie oto Ola Bilińska w rozmowie z Nową Muzyką.

Jarek Szczęsny: „Berjozkele” – przeszłość, „Libelid” – przeszłość, „Šulinys” – również czerpie z przeszłości, a „Kucz/Bilińska” brzmi jakby była z dawnej epoki. Dużo tej przeszłości w twojej twórczości. Co jest nie tak ze współczesnością, że nie chcesz się nią zająć? Czego szukasz w tej przeszłości?

Ola Bilińska: O, trochę mnie zaskoczyłeś tym pytaniem. Szczerze mówiąc, oprócz „Berjozkele” i „Libelid”, które oczywiście oparte są w całości na repertuarze przedwojennym, nie rozważałam swoich decyzji pod kątem zgłębiania „przeszłości”. Słowem kluczowym dla mnie są zdecydowanie bardziej „korzenie” – czyli przeszłość, ale w ujęciu nie historycznym, lecz raczej metafizycznym, filozoficznym. I odwieczne, podstawowe, potrójne pytanie: „Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”.

Teraźniejszość, to kim jesteśmy, to jak wygląda świat, wynika przecież z przeszłości. Rzeczywistość to nie continuum lecz palimpsest – składa się z kolejnych, nakładających się warstw epok, pokoleń, świadomości, wydarzeń, związków przyczynowo-skutkowych, zdobyczy naukowych i kulturalnych. Fascynujące jest zdrapywanie tych warstw i dokopywanie się coraz głębiej i głębiej… aż do prehistorii, do kolektywnej podświadomości, do świata mitów, toposów i archetypów, ale także lęków i instynktów – ta najgłębsza warstwa, która łączy się też z naszą cielesnością, zwierzęcością, organicznością – to jest to co fascynuje mnie najbardziej. O tym jest właśnie „Šulinys”.

Skąd czerpiesz inspiracje?

Być może ta fascynacja wynika z tego, że wychowywałam się właśnie na baśniach i mitach, nie tylko polskich i europejskich, ale z całego świata. Stąd może potrzeba tworzenia współczesnych muzycznych baśni, ale opartych na uniwersalnych, najgłębiej w nas zakorzenionych symbolach i opowieściach.

Jeśli zaś chodzi o płytę „Kucz/Bilińska” – to hołd estetyce, którą oboje z Konradem kochamy, a która niewątpliwe swoją świetność przeżywała chyba jeszcze w latach 60. i 70., potem może znów za czasów Air czy Stereolab – utwory elegancko zaaranżowane na zwiewną elektronikę i orkiestracje, w niespiesznych tempach, dobarwione akustycznymi plamami. Też mają w sobie sporo bajkowości, przenoszą słuchacza w inną, piękną przestrzeń. Oboje z Konradem nie zgadzamy się na pęd, znieczulicę i często brzydotę współczesnej cywilizacji. Chcieliśmy stworzyć muzykę, która pozwala zatrzymać się w miejscu, odetchnąć, zapomnieć na chwilę o przyziemnej codzienności. I która, znowu, uruchomi może głębsze pokłady wrażliwości i wyobraźni.

Czy muzyka tradycyjna może być jakąś formą drogowskazu na dzisiejsze czasy?

Absolutnie. Potrzebujemy jej jak nigdy dotąd. W czasach globalizmu, natychmiastowego kontaktu i zaspokojenia, kiedy każdy jest obywatelem świata, kiedy coraz więcej z nas mieszka w miastach i traci kontakt z ziemią – dosłownie i w przenośni, bo mieszkamy w wieżowcach i chodzimy po betonie – muzyka tradycyjna pozwala „zakorzenić się”, zrozumieć swoje pochodzenie, ale także inność, odmienność, wyrażoną przez kulturę muzyczną. Szymek Tarkowski, który wkręcał mnie w tak zwaną „muzykę świata” nazywał ją „muzyką identyczną z naturalną”. I to jest właśnie sedno: kiedy słuchasz muzyki tradycyjnej, jej puls, brzmienie ludzkiego głosu nieprzetworzonego vocoderem i akustycznych instrumentów zrobionych z drewna, kamienia, skóry – rozpoznajesz, podświadomie, rytm swojego serca, oddechu, rytm pierwotnego tańca, brzmienie tego co nam – kiedyś – było najbliższe. Słuchasz – i wracasz do siebie, do domu. A dzisiaj tylu ludzi cierpi na samotność, na bezdomność – dosłowną czy metaforyczną. Może dlatego muzyka tradycyjna, co ciekawe, zatacza coraz szersze kręgi, trafia na wielkie festiwale. Inna sprawa, że te potrzeby publiczności zostały już podchwycone przez showbiznes, sformatowane i przekute w pieniądz.

Z tego co słychać w twojej muzyce, interesują cię sprawy metafizyczne. Nasuwa się pytanie dlaczego sięgnęłaś po sposób muzyczny, aby o nich opowiedzieć?

Muzyka jest najbardziej abstrakcyjną ze sztuk. Jej materia to fale rozchodzące się w powietrzu, w przestrzeni. To czas i przestrzeń w ulotnej, niematerialnej formie. A jednocześnie – możliwość przywoływania obrazów, za pomocą barw instrumentów i wywoływania emocji melodiami i nastrojami – w sposób najbardziej pierwotny, subtelny, bo dźwięk, właśnie przez swoją niematerialność, to przecież czysta metafora. Jednym słowem: muzyka to metafizyka. Narzędzie idealne.

Choć gdybym miała większą odporność psychiczną i skórę nosorożca, to poszłabym w ślady rodziców i sięgnęła po film. Tam jest i czas, i przestrzeń, ale także obraz. Optymalne połączenie, ale i największe wyzwanie.

Pytanie zasadnicze: czym dla Ciebie jest muzyka?

To pytanie łączy się z powyższym, ale jeśli miałabym odpowiedzieć jednym zdaniem: jest dla mnie medium do kodowania emocji i przekazywania istotnych dla mnie treści w formie metafory. A także maszyną do podróży w czasie – w przeszłość lub przyszłość. A prywatnie także sposobem oczyszczania się – z emocji, stresu.

(obie fotografie Ola Grochowska)

Rzut okiem na twoją dyskografię pozwala stwierdzić, że jednorodna stylistyka cię uwiera. Na ile jest to prawda?

Moim odwiecznym problemem jest ciągłe bycie „pomiędzy” – między miastem a przyrodą, między różnymi środowiskami, różnymi zainteresowaniami, a już później – właśnie między różnymi stylistykami muzycznymi. Myślę, że to ostatnie wynika z wcześniejszych: Bye Bye Butterfly jest miejskie, Babadag – organiczne; na swoich płytach jidyszowych realizuję swoje zainteresowania warsawianistyczne, historyczne, a Babadag to projekt antropologiczny. Dużo zainteresowań przekłada się na wiele muzycznych tropów. Dodatkowo jestem ekstrawertyczką i uwielbiam ludzi – ogromną radość czerpię z pracy w różnych składach. Choć powoli tworzy mi się już krąg stałych współpracowników, którzy są też moimi przyjaciółmi. Chyba się starzeję… (śmiech).

Z twoim wokalem powinnaś okupować szczyty list przebojów, a tymczasem uparcie tkwisz w szacownej niszy muzyki autorskiej. Dlaczego by nie dać się sformatować, oprzeć swojej muzyki na internetowych algorytmach i nie zrobić ogólnokrajowej kariery?

Po pierwsze – dziękuję Ci za miłe słowa. Może odpowiem Ci anegdotką: jeszcze w głębokim gimnazjum, oglądając słynnego „Idola” w TV, marzyło mi się wystartować i zmierzyć z szacownym jury z Kubą Wojewódzkim na czele, pokazać na co mnie wokalnie stać – bo miałam wrażenie, że mogę pokazać wokalnie coś fajnego, a jednocześnie ambitnego. Ale myślałam, myślałam, patrzyłam na ten cyrk w każdym kolejnym odcinku, na to jak uczestnicy, finalnie, wykorzystywani są jako pożywka dla mediów – i pamiętam jak dziś swoją konkluzję: „Olać to. To jest zło. Będę mieć swój zespół, grać swoje rzeczy, wydepczę swoją ścieżkę i dojdę tam, gdzie będę chciała dojść”. Brzmi to może naiwnie, ale w sumie jakoś tak to wychodzi. Wydaje mi się, że aby funkcjonować w świecie muzyki popularnej, trzeba mieć odpowiednią osobowość: tzw. „parcie na szkło”, ale też oczywiście ogromną pracowitość, odporność na stres i sporo szczęścia. Wierzę też trochę, że nie ma przypadków – chyba po prostu pisane jest mi grzebanie w przeszłości i „tkwienie w szacownej niszy”.

Tworzysz solowe płyty, ale równie często widać cię we współpracy z innymi muzykami. Co bardziej wolisz?

Lubię i to i to. Oczywiście nie wytrzymałabym grając tylko jako gość w projektach znajomych, za dużo mam swoich pomysłów na muzykę, ale miło jest czasem stanąć na scenie z boku, czy z tyłu, nie martwić się o to czy „wszystko gra”, czy każdy dotarł na czas, o umowy, logistykę. Tak jak w Muzyce Końca Lata, gdzie Bartosz Chmielewski pisze piosenki i jest frontmanem, ja śpiewam – czasem chórki, czasem solo, gram na klawiszu, przeszkadzajkach. Dzięki temu na scenie mogę się wyluzować, potańczyć. Uwielbiam to.

Muszę zapytać. Czy planowana jest druga płyta Bye Bye Butterfly?

Tak, oczywiście. Mamy już w sumie gotowe utwory, trzeba „tylko” napisać teksty. Chcemy wejść do studia w zimie lub wczesną wiosną. Może w przyszłym roku uda się zrobić premierę. Uwielbiam pracę z Danielem Pigońskim. Jest między nami cudowna muzyczna chemia: siadamy przy jego pianinie i w dziesięć minut powstaje numer. I to taki, że serducha nam od razu szybciej biją. Będą znów piękne melodie, analogi i psychodelia, ale tym razem trochę lżej i dynamicznej.

No i dokąd teraz nas zabierzesz w następnych, płytowych odsłonach?

Szykują się kolejne dwa projekty związane z kulturą i historią żydowską, pierwszy: „The Name’s Bajgelman” miał już premierę na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie, teraz będziemy z zespołem pracować nad płytą. O drugim nic nie powiem, bo nie chcę zapeszać, ale premiera w maju lub czerwcu 2020. Poza tym nowy materiał Muzyki Końca Lata, nowe Bye Bye Butterfly, na pewno też będziemy pracować nad nowym Babadag. Szykuje się też płytowa kolaboracja z moim bardziej doświadczonym, wspaniałym muzycznym kolegą z Gdańska – Olem Walickim. Może w przyszłym roku uwiniemy się z płytą. Będzie pięknie, elektronicznie i awangardowo, a tematycznie – wokół poezji współczesnej. Nie mogę się doczekać, bo praca z Olem to wspaniała przygoda, a personalnie – ogromna przyjemność. I coraz bliżej jest mi do Gdańska, jakoś życie coraz częściej kieruje mnie w kierunku Trójmiasta, krainy mojej ukochanej Ścianki.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy