Więcej ciszy niż hałasu.
Debiutancki album chińskiej artystki ukrywającej się pod pseudonimem Pan Daijing był jednym z większych wydarzeń na eksperymentalnej scenie elektronicznej w minionej dekadzie. Nic dziwnego: „Lack” wydała berlińska wytwórnia PAN, która z podziwu godną zręcznością sprawia, że niemal każde z jej wydawnictw staje się sensacją we wpływowych mediach. Wyjątkowość twórczości Pan Daijing wydawały się potwierdzać również jej natychmiastowe angaże na najważniejsze festiwale w tym kręgu – Atonal w Berlinie i Unsound w Krakowie.
Między Bogiem a prawdą „Lack” nie był jednak pozbawiony wad. Znajdujący się na nim materiał powstał w trakcie wcześniejszych performansów chińskiej artystki. Momentami był więc zdecydowanie za mało muzyczny: ewidentnie brakowało niektórym kompozycjom wizualnego elementu. Nadrabiały to kompozycje śmiało flirtujące z industrialem i techno. Żywa reakcja publiczności właśnie na te utwory podczas festiwalowych występów wskazywałaby, że Pan Daijing pójdzie dalej tym tropem. Tymczasem nic z tego.
Odważne eksperymenty z pogranicza elektroniki i sztuki wokalnej sprawiły, że o realizacje Chinki upomniały się szacowne instytucje, specjalizujące się w prezentacji muzyki współczesnej. W efekcie kolejne lata poświęciła ona na tworzenie licznych instalacji dźwiękowych, prezentowanych w muzeach i galeriach. Najambitniejszym dziełem Pan Daijing okazała się wystawiona w 2019 roku w Tate Modern opera „The Absent Hour”. W końcu artystka zdecydowała się powrócić do PAN – i zaserwować nam drugi album.
„Jade” w znacznie silniejszym stopniu niż „Lack” jest nasycony głosem Chinki. Nic dziwnego: to efekt jej operowych fascynacji. Tego rodzaju śpiew słychać więc w takich utworach, jak otwierający całość „Clean”, czy późniejszym „Metal”. Mamy tu również głos artystki w innych postaciach: złowieszczy szept w „The Goat” i „Let” (przypomina wtedy nieco Lydię Lunch) czy niepokojący śmiech w „Tilt”. W efekcie powstaje coś w rodzaju „piosenek” – skrajnie jednak wymodelowanych na eksperymentalną modłę.
Te wokalne efekty Pan Daijing kontrastuje zdystansowaną elektroniką. Zdecydowanie mniej tutaj industrialu. Nawet, kiedy rozbrzmiewają brutalne sprzężenia („Ran”) i warczące basy („Dictee”), nie są one aż tak inwazyjne, jak mogłoby się wydawać. A kiedy już w pełni eksploduje noise’owa petarda – Chinka redukuje jej energię operowym śpiewem („Metal”). Znacznie więcej na płycie dźwięków wydobywanych z syntezatorów modularnych („Tilt”), a całość wieńczy nagranie splecione z wręcz wyłącznie akustycznych brzmień („Moema, Forever”).
Nie ucieszy zatem „Jade” tych, którym spodobał się agresywny występ Pan Daijing na krakowskim Unsoundzie. Chińskiej artystce zdecydowanie dziś bliżej do muzyki współczesnej i awangardowej opery (w rodzaju dzieł Pawła Mykietyna) niż do ekstremalnej elektroniki. Choć słychać tu jeszcze echa jej industrialnej przeszłości (o techno nawet nie ma co wspominać), trudno oprzeć się wrażeniu, że dzisiaj woli ona operować ciszą niż hałasem. Być może to wpływ czasu pandemii, w którym powstał ten materiał?
PAN