Wpisz i kliknij enter

Mugison – Mugimamma, is this monkey music?


To, że Islandia jest krajem niezwykle interesującym, wiadomo nie od dziś. Podobnym „aksjomatem” jest również opinia, że mroźna wyspa obfituje w całą masę fascynujących muzycznych projektów. Aby udowodnić tą tezę, nie trzeba sięgać po „koronny” przykład wielkiej kariery Bjork czy coraz bardziej popularnych Mum, Emiliany Torrini i Sigór Ros. Prócz powszechnie cenionych gwiazd, Islandia to również wspaniały zbiór mniej znanych, ale równie interesujących muzycznych projektów; jednym z nich jest muzyka Orneliusa Mugisona, nagrywającego po prostu jako Mugison.
Artysta tworzy akustyczne kompozycje nie pozbawione elektronicznych smaczków i producenckich zakrętów. Dwie pierwsze jego płyty – „Lonely Mountain” [2003] i „Niceland” [2004, ścieżka dźwiękowa do jednego z islandzkich filmów] spotkały się z bardzo ciepłym przyjęciem. Szczególnie debiutancki materiał Mugisona sprawił, że na nową płytę młodego twórcy zaczęto czekać z niecierpliwością. Na szczęście – po przesłuchaniu „Mugimama, Is This Monkey Music?” mamy pewność, że było na co czekać. Ten materiał, mimo, że dość krótki [niewiele ponad 40 minut] dostarcza bardzo wielu znakomitych wrażeń. I właściwie ciężko zwięźle opisać poczynania Mugisona – tu każdy kawałek jest bowiem odrębną historią – zarówno pod względem nastroju, instrumentarium, aranżacji, w końcu produkcji, która na „Mugimamie” odgrywa niezwykle ważną rolę. Wartością tego albumu są więc znakomite kompozycje, opatrzone czasem dziwaczną, czasem eksperymentalną aranżacją i produkcją; niedbałą, wypełnioną różnymi dźwiękami „home-made”, fragmentami rozmów, plumkaniem na gitarze, szumami, tą znakomitą producencką wyobraźnią i beztroską, która sprawia, że nowy krążek Mugisona przyciąga na dłużej, wymaga głębszego poznania, aby potem sprawiać przyjemność, długo i intensywnie. Świetna, autentyczna muzyka, pełna typowej dla dźwięków islandzkich nostalgii, czasem przypominająca wariackie nagrania Damona Albarna, innym razem delikatną twórczość Mum. I jeszcze: obowiązkowe pianino [genialne szczególnie w przedostatnim kawałku] oraz akustyczna gitara: fundamenty większości kompozycji z „Mugimamy”.
Mamy więc album, który spokojnie i pewnie plasuje się w czołówce pierwszej połowy 2005. Od tej płyty bardzo trudno się oderwać. Czy to jej różnorodność, czy nienaturalne wręcz nagromadzenie znakomitych kompozycji? Wszystko jedno – najważniejsze, że „Mugimama” okazuje się kolejnym dowodem na słuszność „islandzkiej” tezy, według której to, co z mroźnej wyspy – przynajmniej w przypadku muzyki – okazuje się najczęściej niezwykle wartościowe.
2005







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Priam
Priam
17 lat temu

wlasnie kupilem ten krazek w ciemno w przecenia za 10zl (!) i powiem ze byl to moj najlepszy zakup w ciemno jaki mi sie zdarzyl, a mialem takich sporo.
Nie mowiac juz o tym, ze na płytce znajdziemy wszystkie te różne kategorie muzyczne jakie zostaly opisane w recenzji to dodatkowo ma bardzo atrakcyjne, chociaz niepraktyczne opakowanie, ktore skusilo mnie do zakupu. Jest to cienka tekturka zlozona w pol i w srodku wsuniete luzem ksiazeczka i cd. Jesli komus zdarzy sie natknac na to wydawnictwo polecam sie zapoznac.

Polecamy