Prince znany jest przede wszystkim z poziomu zmanierowania niedostępnego wszystkim ostałym się jeszcze w Europie rodom królewskim oraz utworu „Purple Rain”. Niesłusznie. Mając ponad dwadzieścia albumów studyjnych na koncie, ogromną kopę nagród – głównie platyny i złota – oraz singli kwitnących miesiącami na szczytach list przebojów powinien być rozpoznawalny jako muzyczny reformator śmiało eksperymentujący z wszystkim w zasięgu gitarowego brzmienia.
Dziś, nieustannie pogrążony w walce o prawa autorskie z wytwórniami muzycznymi oraz negujący internet w kategoriach nadrzędnego medium do kontaktu ze słuchaczem, został w tyle za produkcjami nowożytnymi. Dając spektakularne – tak, „spektakularne” to jedyne właściwie słowo – koncerty i traktując przy tym własny katalog studyjny niczym zbiór luźnych szkiców nie daje o sobie jednak zapomnieć, skutecznie przebijając się do świadomości nowego pokolenia, które ze zdumieniem odkrywa, iż prócz nieustannie obecnego na radiowych falach Króla Popu istnieje także o wiele bardziej zuchwały od niego Książę.
http://www.youtube.com/watch?v=LBRIYO-xBek
Otwierający „Let’s Go Crazy” przyciąga nie tyle chwytliwym, gitarowym riffem frazowanym na przemian z partią wokalną, co syntetyczną perkusją pchającą całość na przód. Muzyka rozrywkowa wpłynęła w lata osiemdziesiąte niesiona falą nowinek technologicznych, które dzisiaj – w erze wszechobecnego kreowania brzmień cyfrowych – mogą wydać się absurdalnie archaiczne, bądź godne naśladowania. Album „Purple Rain”, który trzydziestkę obchodzić będzie w przyszłym roku, szczęśliwie plasuje się po stronie produkcji, które wpisują się w poczet tych pomyślnie zaszytych z brzmieniem żywych instrumentów. I choć rok 1984 niesłusznie pamięta się przede wszystkim dzięki „Owner Of A Lonely Heart” Yes’ów oraz z motywu przewodniego do „Ghostbusters„, to naprawdę nie powinno zapominać się o tym, jak Prince z kapelą The Revolution dopisał ważny wers w historii muzyki pozornie rozrywkowej.
Energetyczna piguła w postaci „I Would Die 4 U”, wyłuskana z końcówki albumu, zaskakuje dziś najbardziej – zarówno ciągle aktualnym, wartkim rytmem, jak i krótką, niezwalniającą ani na chwilę tempa formułą, idealnie wpasowaną w standardy dzisiejszego przeboju. Nagrana w tym roku z pewnością zostałaby okrzyknięta objawieniem – cud-taneczną elektroniką z korzeniami w brzmieniach new wave.
Doprawdy dziwnym jest to, iż w erze powszechnej grabieży chwytliwych frazesów nikt jeszcze nie tknął tej kompozycji. Kayne West – którego komercyjny sukces jest poniekąd zależny od zuchwałych zapożyczeń – potrafił uszczknąć z dokonań Niny Simone, węgierskiej grupy rockowej Omega, czy też z niespokojnego duchem King Crimson. Zapewne to szacunek i strach przed iście fanatyczną ochroną własnego dorobku sprawia, iż zarówno on, jak i masa podobnych mu samozwańczych muzycznych Chrystusów z reguły omija Księcia szerokim łukiem. No, ale powodem do dumy i zachwytu jest dziś nawet transplantacja ogromnego fragmentu czyjejś twórczości i dogranie do niej słów. Cóż, takie czasy.
„Baby I’m A Star” równie dobrze opiera się blisko trzem dekadom muzycznych przemian. Osadzony na bębnie taktowym i syntezatorach stoi w kontrze do ugrzecznionych dokonań Earth, Wind & Fire, maksymalnie podnosząc albumową poprzeczkę w kategorii dyskotekowego killera. Trzeba zaznaczyć – broniąc się dzielnie, będąc przecież w cieniu zamykającej album legendarnej purpury zabarwionej mocno gitarową manierą godną Hendrixa.
Śpiewając falsetem, zdzierającą politurę głośników chrypą, lub krzycząc na granicy pisku Książę przeprowadza słuchacza przez melorecytacje, funkowe hybrydy, rasowo rockowe refreny i ballady, będące niczym innym, jak R&B utrzymanym w parnej, erotycznej aurze. Godny reprezentant tychże – „The Beautful Ones” – rozpływa się ostatecznie we wrzasku i niknącej na granicy słyszalności partii solowej ukazując przy tym idealnie, jak plastyczne i otwarte na interpretację koncertową są utwory Prince’a – przycięte w dowolny sposób mogą objawić się w formie długiej, płaczliwej serenady miłosnej, lub krótkiej, paro-wersowej pocztówki.
„Darling Nikki” z kolei z łatwością mógłby zostać zostać przepisany na bluesową modłę, która jest tutaj wyraźnie zasugerowana. I choć rękę do tego przyłożył już zespół Foo Fighters, to nie sposób odnieść wrażenia, iż utwór ten ciągle czeka na aranżację, która rozrusza zaczepne zagrywki gitarowe łączące kolejne jej partie w myśl zasady burz i buduj.
Pięć pierwszych płyt studyjnych, na których Prince z lubością nagrał partie większości instrumentów do treści oscylującej wokół seksualnych obsesji, nie wystarczyły, by przebić się do pierwszej ligi. Dopiero „Purple Rain”, będący oprawą dźwiękową do paradokumentalnego filmu o jego życiu, pchnął karierę Księcia z prędkością iście kosmiczną, stanowiąc wraz z Jacksonowym „Thriller” najważniejszy album lat osiemdziesiątych, kalejdoskop funkowego pulsu flirtującego z beatboxem i wszechobecnymi syntezatorami przecinającymi wstęgą większość kompozycji to monument, który zasługuje na szczery fanatyzm. Sam pokłon nie wchodzi tutaj w rachubę.
wiadoma rzecz, że Prince… Sing o’ the Times jeszcze lepsza
Zgadzam się z każdym słowem. Prince jest, no cóż, dziwakiem, ale artystą wysokiej klasy i pomimo wpięcia się na współczesność ciągle potrafi pozytywnie zaskakiwać.