Dwie i pół godziny wystarczyły, żeby Nils Frahm zabrał słuchaczy zgromadzonych w katowickim NOSPR-ze do innego świata.
Na rozpoczęcie relacji z koncertu Frahma dobrze nadaje się znaleziona w Internecie anegdota z jego pierwszego występu w Toronto. Artysta pojawił się wtedy w dość znanym klubie The Drake, ale nikt nie przyszedł, żeby posłuchać go na żywo. W końcu, po godzinie oczekiwania na Godota, na horyzoncie pojawił się spóźniony i zziajany widz. „Kiedy go zobaczyłem, wychylałem właśnie piwko z organizatorem wydarzenia”- opowiadał publiczności zgromadzonej w wypełnionej do granic możliwości Danforth Music Hall pianista. „Wytłumaczyłem mu, że zepsuł mi się instrument i nie został kupiony żaden bilet, więc zdecydowaliśmy się na odwołanie koncertu.” Gdy wydawało się, że zbłąkany wędrowiec dołączy się do biesiadowania, ten obrócił się na pięcie, kwitując krótko: „Szkoda. Jechałem tu specjalnie, żeby cię posłuchać”. Nils wspominał, że wspomnienie nieznajomego prześladowało go jeszcze przez dłuższy czas. „To zdarzenie z typu tych, które prześladują i wracają jak senny koszmar” – skonstatował.
Dlaczego akurat ta historia zdaje się być szczególnie wymowna? Osiem lat później Frahm dostaje owacje na stojąco w salach koncertowych rozsianych po całym świecie. W kolejce po autografy ustawiają się do niego kolejki fanów, jego płyty są ciepło oceniane przez wymagających słuchaczy i wybrednych krytyków. To na pierwszy rzut oka klasyczna historia typu „od pucybuta do milionera”. Po występie Niemca w budynku katowickiej Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia śmiem jednak twierdzić, że Nilsowi sukces i uznanie, jakie osiągnął własną pracą, należą się jak mało komu.
Pewnym fenomenem pozostaje to, w jaki sposób pianiście udaje się przykuć uwagę słuchacza przez dwie i pół godziny. Frahm na scenie to jednoosobowa orkiestra, człowiek-renesans bez dodatkowego wsparcia. Podczas koncertu artysta otoczony jest jedynie niezbędnym instrumentarium, wśród którego znajdują się klasyczne syntezatory modularne czy preparowane pianina. I to na tyle, jeśli chodzi o scenografię: utworom nie towarzyszą wyświetlane z projektora wizualizacje ani skomplikowana gra świateł. W tle migają tylko łagodne, subtelne reflektory.
A jednak – i to chyba nie będzie specjalnym nadużyciem, zważywszy na to, że Ania Pietrzak na Facebooku Nowej Muzyki po koncercie w Warszawie twierdzi podobnie – Niemca na żywo zobaczyć trzeba. To, jak Frahm z każdą kolejną minutą odsłania fragmenty swojego mikroświata i wpuszcza do niego słuchacza, graniczy z przeżyciem immersyjnym i wręcz transcendentnym. Utwory, już na płytach dopracowane w każdym calu, na żywo zostają rozbudowane o dodatkowe linie melodyczne, także te improwizowane. Otwierające wydany w tym roku krążek „All Melody” interludium „The Whole Universe Wants to Be Touched” rozciągnęło się do kilkuminutowej, polifonicznej suity, która płynnie przeszła w jeszcze dłuższe, niemal progresywne „Sunson”. Nils z powodzeniem odmalowuje nieco zaśniedziałą już szufladkę z napisem „modern classical” lub – dla zwolenników spolszczeń – „neoklasycyzmu”, płynnie lawirując między fortepianowymi solówkami a elektronicznymi pasażami. Dużą swobodę dają mu samodzielnie skonstruowane instrumenty – imitujące organy kościelne albo latynoamerykańską syringę.
Niezwykłe pozostaje to, że Frahm odziera muzykę klasyczną ze zbędnej pompatyczności oraz filharmonijnego patosu. Nie bawi się w snoba obracającego się w hermetycznych kręgach, a podchodzi do komponowania i własnych sukcesów z dozą zdrowego dystansu. Sposób, w jaki opowiadał o bodaj swoim najbardziej znanym utworze, czyli „Says” (swoją drogą, z fenomenalnym, ekstaktycznym zakończeniem), sprawił, że publiczność zgromadzona w NOSPR-ze poznała go nie tylko jako artystę, ale też jako całkiem sympatycznego człowieka. To także dzięki temu koncert mógł zapaść w pamięci na dłużej jako doświadczenie nie tylko dopracowane pod kątem muzycznym, ale i emocjonalne oraz autentyczne.
zdjęcie główne: Radosław Kaźmierczak
Fantastyczne i niezapomniane przeżycie.
Pan Bryś umie wywołać „muzyczne FOMO”, poproszę więcej takich relacji!