Techno-opera.
Kiedy pod koniec lat 60. muzyka rockowa podbiła świat, wielu jej twórców nadal miało poczucie, że nie szanuje się ich tak, jak twórców i wykonawców klasyki. Nie chcieli być nazywani „szarpidrutami” i marzyli o takiej samej estymie, jaką mogli się wtedy pochwalić filharmonicy. Na efekty nie trzeba było długo czekać: niebawem jak grzyby po deszczu zaczęły się pojawiać płyty, na których rockmani próbowali stworzyć dzieła na miarę tych z kręgu muzyki poważnej. Tak narodziła formuła rock-opery, której najciekawszym przykładem stał się album (a potem film) „Tommy” zespołu The Who.
Nie inaczej rzecz się ma z elektroniką. Kiedy dwie dekady temu scena techno i house’u okrzepła, co niektórzy jej reprezentanci zaczęli przejawiać większe ambicje niż tworzenie klubowych singli. Najpierw Jeff Mills, a potem inni producenci jego pokroju zaczęli tworzyć muzykę na elektronikę i orkiestrę symfoniczną. Efekty były różne – zawsze jednak przyjmowane przez publiczność z dużym entuzjazmem, a przez to mile łechcące ego zaangażowanych w te przedsięwzięcia artystów. W końcu przyszedł czas na pierwszą techno-operę – a zadania stworzenia jej podjął się Tom Middleton.
Postać to wielce zasłużona dla nowej elektroniki. To właśnie on asystował Aphex Twinowi pod koniec lat 80., kiedy nagrywał on słynny utwór „Analogue Bubblebath”. Potem na początku następnej dekady stworzył wspólnie z Markiem Pritchardem duet Global Communication, który zrealizował w 1994 roku być może najwspanialszą płytę w historii ambientu – „76:14”. Obaj panowie działali też pod innymi pseudonimami: jako Reload nagrywali metaliczny IDM, a jako Jedi Knights – porywające electro. Prowadzili też z powodzeniem własną wytwórnię Evolution.
Mimo ewidentnych sukcesów z czasem każdy z artystów poszedł w swoją stronę. Middleton zyskał sławę jako utalentowany didżej, zajmował się również sound designem, prowadził audycje radiowe, był kuratorem festiwali, a ostatnio nawet stał się trenerem snu, tworząc muzykę (?) pomagającą ludziom pokonać bezsenność. Niestety rzadko nagrywał – i jedynym jego godnym uwagi albumem, jaki stworzył w ciągu ostatnich dwóch dekad, był krążek „Lifetracks” z 2007 roku.
Trzy lata później Middleton zaczął pracę nad swym największym projektem. Zainspirowany katastrofami żywiołowymi, jakie w tamtym czasie nawiedziły Japonię (gdzie często bywał), postanowił stworzyć muzyczną opowieść z gatunku sci-fi, która poruszałaby bliskie jego sercu tematy, jak problemy klimatyczne czy podbój kosmosu przez człowieka. Najbliższym współpracownikiem w tworzeniu tego działa okazał się dla Middletona niebawem francuski producent znany jako Quebrus. Niestety: w 2018 roku artysta zmarł. Brytyjczyk postanowił jednak dokończyć samemu ich wspólne dzieło.
Ukazuje się ono teraz pod szyldem GCOM – i termin „techno-opera” pasuje do niego jak ulał, choć tak naprawdę prawie w ogóle nie słychać na nim ludzkiego głosu. Tym razem Middleton daje upust przede wszystkim swej miłości do muzyki filmowej. Płytę otwiera bombastyczna partia orkiestry – i potem granie takie powraca nie raz, przywołując na myśl wręcz hollywoodzką epikę spod znaku Hansa Zimmera („Noctis Ultimus”). Stąd niedaleko do progresywnej elektroniki w duchu lat 70. niczym w nagraniach Isao Tomity, którego Brytyjczyk jest fanem od dzieciństwa („Starship Launch”).
Pomiędzy te rozbuchane kompozycje Middleton wpisuje utwory bliższe jego dokonaniom sprzed ćwierć wieku. Najlepsze wrażenie robi oczywiście ambient – szczególnie ten podszyty breakami, ale zachowujący kojący charakter („Ocean Dreams”). Sporo tu również dubstepu, mocno jednak melodyjnego, o niespecjalnie ciężkim brzmieniu i uzupełnionego przetworzonym wokalem („The Last Rains”) oraz kosmicznej wersji drum’n’bassu, wypełnionego efektami rodem z „Gwiezdnych wojen” („XO4”). Choć to niby klubowe granie – w wersji GCom również ma soundtrackowy rozmach.
Efekt jest wprost bombastyczny: podniosła i patetyczna muzyka, która tak naprawdę najbardziej spodoba się tym, którzy wolą filharmonię i operę od zatłoczonego klubu. Takie były zapewne intencje artysty. Widocznie uznał on, że opowieść o przyszłości ludzkiego gatunku potrzebuje tak majestatycznej i natarczywej muzyki. Szkoda jednak, że Middleton nie powściągnął swego ego i nie zamieścił na płycie więcej ambientu, do którego ma lekką rękę od czasów Global Communication. W tym kontekście najlepiej wypada zrealizowany z rozmachem finał całej opowieści, przywołujący naturalne skojarzenia z „76:14”.
!K7 2021