Wpisz i kliknij enter

Mirt – Hiræth

Pamiętnik nie z wakacji.

Złe czasy przytrafiają się zawsze i wszędzie. Jest to jedno z uniwersalnych praw panujących na Ziemi. Złe czasy (z angielskiego „Bad Times”) dostrzegane są przez tych, którzy w nich żyją. Dzięki temu mieliśmy już kilka końców świata. My mamy własny. Pandemia, klimat, wojna brzmi jak nazwy jeźdźców apokalipsy, a przecież w to miejsce moglibyśmy podstawić nazwy poniedziałek, wtorek, środa. W takim duchu codziennych koszmarów płytę nagrał Mirt, czyli człowiek którego twórczość należy do tych najbardziej fascynujących.

Na płycie „Hiræth” pozwolił sobie na stosowną długość (43 minuty) oraz rozstrzał stylistyczny. Z opisu do płyty dowiadujemy się, że powstała w trakcie 10-dniowej kwarantanny, co już należy ocenić jako pozytywistyczną niechęć do marnotrawienia czasu, ale – co jest silnie podkreślone – nie należy płyty tej traktować jako kolejnej pandemicznej. I tu się zgadzam, gdyż silny psychodeliczny posmak dodaje jej punktów w dziedzinie nieprzemijalności. Fakt, że nie przypominam sobie Mirta tak dalece nieskupionego na jednym wymiarze płyty. Już nawet „Greed” była bardziej jednorodna.

Tylko czy to jest problem? Nie. Dziesięć utworów pochodzących z różnych światów dają obraz szerokich możliwości Mirta, który lubi wciągnąć dźwięki leniwe w świat dzikiej przyrody („Helleborine”) albo dać się zainspirować pionierami syntezatorów modularnych („Dangerous Places”). Przede wszystkim jednak uwielbiam jak muzyk uwypukla detal, co czyni przesadnie w moim ulubionym „Heavy Rain”. Te szmery, stuknięcia, rysik ołówka (?), drewniane dźwięki mogą mnie otaczać do nieprzytomności. Jednocześnie ten sam album przynosi utwory takie jak „Pangea”, który brzmi jakby był nagrany w przyszłości kiedy techno przestało służyć do tańca.

Można uznać, że Mirt udostępnia nam swój pamiętnik, a opisane zdarzenia dnia codziennego przefiltrowane są przez jego wrażliwość, a ta jest wyjątkowa czego dowodzi „Tribal Rules” odrobinę nawiązujący do poprzedniej płyty. Odnotowałem tu dwa słabsze momenty, tj. „Detritus” oraz utwór tytułowy. Oba nie ujmują za wiele albumowi, który na koniec dostaje prawdziwą marzycielską atmosferę („Tranquillizer”), co nie pozwala zupełnie stracić nadziei na lepsze jutro. Inny ten Mirt od tego do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Stopniowanie „lepszy / gorszy” wydaje się być nie na miejscu. To po prostu następna stacja podróży w niewiadome.

Oddities of Nature | 2022
Bandcamp
FB







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy