Wpisz i kliknij enter

Up To Date Festival 2019 – relacja

Znów było najlepiej.

10. edycja Up To Date Festival nie rozpoczęła się wcale koncertem. Rozpoczął ją biały wiersz białostockiego dziennikarza Andrzeja Bajguza, w którym w ciekawy sposób streścił kluczowe momenty dziesięcioletniej historii podlaskiego festiwalu, ale przede wszystkim zadał pytanie: Co by było gdyby Jędrzej Dondziło i Cezary Chwicewski nie odważyli się 10 lat temu zorganizować pierwszej edycji imprezy? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, a wręcz to niemożliwe z perspektywy dnia dzisiejszego. Bo Up To Date stał się przez te wszystkie lata nie tylko jednym z kluczowych punktów na festiwalowej mapie Polski, ale przede wszystkim jedynym miejscem, instytucją, symbolem niemożliwego, a zarazem wspaniałego zjawiska, dowodzącego, że muzyka łączy, ambient nie wyklucza hip-hopu, a Pozdro techno pozdrawia Beats.’y!. I to dlatego festiwal jest dziś w absolutnej czołówce, jeśli chodzi o wydarzenia kulturalne w Polsce, a dla wielu fanów elektroniki w ciągu tych 10 lat stał się też najważniejszym polskim festiwalem. Nowamuzyka.pl od lat jest patronem Up To Date, tak też było i w tym roku. Sprawdźcie, jak bawiliśmy się podczas X. edycji UTD i co w tym roku zachwyciło nas szczególnie!

5 września / Koncert Otwarcia / Sala Koncertowa OiFP w Białymstoku

Pierwszy festiwalowy wieczór otworzyło wspomniane emocjonalne powitanie, w tym krótkie kilka słów od Jędrzeja Dondziło i Cezarego Chwicewskiego, którzy przywitali uczestników i podziękowali za 10 lat wsparcia ich „dziecka” oraz odwiedzin Białegostoku. Po tym powitaniu odbyły się dwa pierwsze występy w ramach Koncertu Otwarcia, który miał miejsce po raz pierwszy, właśnie z okazji okrągłego jubileuszu festiwalu. Jako pierwsi wystąpili szwedzki producent Anthony Linell i artysta audiowizualny Ali Demirel, którzy premierowo zaprezentowali projekt „Winter Ashes”. Muzyka skomponowana przez Linella w niesamowity dla odbiorcy sposób łączyła się z wolno przenikającymi się obrazami przygotowanymi przez Demirela, co w efekcie brzmieniem, kolorami i ich głębią budziło wyobraźnię słuchacza wyprowadzając myśli daleko, daleko w opuszczony poziomowy krajobraz. Natura uchwycona przez Demirela w swym widoku na końcu zimy otrzymała głos dzięki kompozycjom Linella, przez co Artystom udało stworzyć się projekt, w którym żadna ze sztuk nie jest jedynie dodatkiem do drugiej, a odgrywa jedną z dwóch ról głównych, tworząc poruszający audiowizualny teatr, który budzi podziw dla ucha i oka.

Następnie, po krótkiej przerwie na scenie pojawił się Robert Henke. Zaprezentowanie jego słynnego projektu Lumière, obecnie rozwiniętego do wersji III, poprzedziła skromna wypowiedź artysty, w której przekazał wskazówki co do tego w jaki sposób najlepiej będzie odebrać jego występ. Kto usiadł blisko sceny, szybko przesiadł się do dalszej części sali Opery i Filharmonii Białostockiej. Kluczowa okazała się jednak rada, by gdy zmęczą się oczy przestać patrzeć na poszczególne obrazy wyświetlanego pokazu laserów, a zacząć patrzeć poniekąd „za nie”, w głąb ekranu. A potem się zaczęło i z każdą sekundą występu Henkego w sali potęgowało się wrażenie, że po tym audiowizualnym „show” nic nie będzie już takie samo. Szczerze? No i nie jest. Zaryzykuję stwierdzenie, że każdy kto zobaczył Lumière III w Białymstoku doznał swoistej świetlnej ekstazy, czegoś co było jak eksplozja jednocześnie szaleństwa i podniecenia oraz zachwytu nad tym, co Robert Henke stworzył za pomocą czterech (sic!) laserów, których światło odbijane jest malutkimi lustrami. To fenomenalne połączenie gry świateł, szybkości ich zmian i kolorów, tworzących coraz bardziej fantazyjne kształty, wydawało się chwilami tak niesamowite, że aż budziło niedowierzanie, że to wszystko stworzył człowiek. Do tego idealnie dopasowana, sugestywna i świetnie nagłośniona muzyka no i efekt był taki, że gdy Robert Henke skończył show, a na ekranie pojawił się napis „LGBT Friendly 2019”, publika odwdzięczała się artyście brawami na stojąco. Wstając z fotela, zupełnie oszołomiona pomyślałam: „Ale to przecież pierwszy dzień, jak oni chcą to przebić?!”.

6 września / Centralny Salon Ambientu / Opera i Filharmonia Podlaska w Białymstoku

Drugi festiwalowy dzień czyli piątek zaczęliśmy rzecz jasna na Centralnym Salonie Ambientu. Pierwszy wystąpił Kevin Richard Martin aka The Bug ze swoim projektem „Sirens”, stworzonym w następstwie traumatycznych przeżyć artysty, związanych z powikłaniami, jakich doznali jego żona i dziecko tuż po narodzinach. Wchodząc na salę Opery obsługa rozdawała festiwalowiczom zatyczki do uszu, co już w sposób oczywisty świadczyło o tym, że brzmieniowo Martin zagra mocno, bliżej granicy przyswajalności ludzkiego ucha. Niemniej tam, gdzie ja siedziałam w żadnym momencie zatyczki nie były potrzebne. Kevin Martin rzeczywiście grał niebywale mocno, momentami nawet i miażdżąco, ale niosło to wyłącznie piękno. Przekaz bólu, szczerości i cierpienia jakie w tej muzyce były zaszyte zupełnie obezwładniały nerwy i niepokoje. Nie było szans się temu nie poddać, pełna sala była zupełnie rozbita siłą, wrażliwością i pięknem potężnego ambientu Anglika. Do tego przestrzeń została wypełniona olbrzymią ilością dymu, tak, że przez zdecydowaną część setu panowała gęsta mgła, dodająca tylko przejmującej muzyce Martina jeszcze bardziej dosadnego wrażenia pustki. Kiedy ten przepiękny set się skończył, na sali rozległy się głośne brawa. W pełni zasłużone, w efekcie nieco psując całościowy odbiór muzyki stworzonej przez obie Artystki, niezwykle ujmującej w swoim korzeniu i poszczególnych dźwiękach.

Następnie w ramach Salonu Ambientu wystąpiły Christina Vantzou i Resina, prezentując swój wspólny projekt, którym przeniosły słuchaczy najpierw na górskie wzgórza, a potem do samotni znanej mnichom i pustelnikom. Minimalistyczne przetworzone dźwięki elektronicznych instrumentów Vantzou przecinały się z dźwiękami wiolonczeli Resiny, co obudowane zostało licznymi efektami, od odgłosów imitujących ryk wilków (a nawet lwa?) do chóralnych zaśpiewów kobiecych głosów. O ile konkretne efekty ciekawiły, to już ich zestawienie z kolejnymi, w ramach dość szybko zmieniających się części 40-minutowego występu powodowały momentami wrażenie nadmiaru i niespójności. Być może ma to związek z premierowym odegraniem materiału bądź niedokładnym dostrojeniem, ale w mojej ocenie ilość tych zmian, wielokrotnie abstrakcyjnych i zestawianych z efektami wyraźnie zakorzenionymi w naturze czy ludzkim głosie, była po prostu nadmiarowa.

6 września / Stadion Miejski w Białymstoku

Na Stadionie zaczęliśmy od towarzyskich przywitań i szybkiego zerknięcia na strefę chill-outu, gastro i merch, a przede wszystkim od wysłania pocztówek – do Babci, Dziadka i Rodziców! Ruszyliśmy eksplorować dalej. Wielkie brawa dla organizatorów należą się za to, że zadbali o specjalne stanowisko dla inicjatywy społecznej „Krzywo Weszło – Zmień Ustawienia”. W tym zakresie nie mieliśmy jednak potrzeb, dlatego skoczyliśmy do stanowiska obok – na Test HCV. Kiedy już okazało się, że wszyscy zdrowi, ze spokojnym sercem ruszyliśmy na Czwartą Scenę Czwórki, gdzie o 23:00 zaczynał swój koncert Piernikowski, przedstawiając po raz pierwszy materiał z nowej płyty. Nasze spokojne serca zostały mocno poruszone, bo choć w klasycznym dla siebie gorzkim i melancholijnym stylu, to jednak „nowy Piernik” zabrzmiał spokojniej, a momentami nawet romantycznie. Wpłynął na to m.in. głos Moniki Brodki, który pojawił się z zaskoczenia i dopiero gdy wybrzmiał z zadymionej sceny zdradził kim jest tajemnicza osoba o kobiecej sylwetce, która pojawiła się obok Piernikowskiego.

Następnie podzieliśmy czas między dwóch gigantów – Lee Gamble, który grał między 00:15 a 1:45 na scenie Beats. i Legowelta, który jako Gladio występował w podobnych godzinach na scenie Pozdro Techno. Ciężko było wybrać, gdzie zostać, bo obaj grali po prostu świetnie i śmiało można stwierdzić, że ich sety były tego dnia zdecydowanie najlepsze gdy chodzi o te sceny. Żeby było jednak jasne, nie zawiedli także inni, m.in. dBridge, Lone w secie b2b ze Special Request czy Umwelt.

7 września / Stadion Miejski w Białymstoku

Sobota na Stadionie, pomimo naprawdę świetnego line-upu każdej ze scen, należała dla mnie do jednego człowieka. Być może to po trochu kwestia wieku i faktu „wychowania się na Aphexie” oraz wynikającego z tego zamiłowania do idm, być może w jakimś stopniu kwestia „lokalności”, ale to jak pierwszy raz w Polsce zagrał BOGDAN RACZYŃSKI było totalnie wzruszające. Gdy jeszcze sam zaczął tańczyć i potem wirować wokół sceny machając do publiczności kciukiem na OK, a na wizualach pojawiały się napisy „Boguś wróć” czy „Ej no weź Bogdan”, to tytuł jego ostatniej płyty, czyli „Rave ‘Till You Cry” stał się faktem, a niektórzy trochę (bardzo) się popłakali. Kto był, ten wie jak było. Kto nie był, ten – na swoje szczęście – nie wie co stracił. Tak czy siak: BOGUŚ, WRÓĆ KONIECZNIE! CZEKAMY! / Ania Pietrzak

7 września / Centralny Salon Ambientu / Pałac Branickich

Sobotnie i bardzo letnie popołudnie na Up To Date rozpoczęło się od koncertów – i niemal już tradycyjnie – w przestrzeniach Pałacu Branickich, w Auli Magna. XVIII-wieczny barokowy Pałac przyjął z otwartymi „ramionami” licznie zgromadzoną publiczność, a także troje artystów. Aula Magna wysłana dywanami i poduszkami, jak przystało na prawdziwy salon, została szczelnie wypełniona aż po brzegi. Każdy wygodnie ułożył się na elektronicznym dywanie.

Jako pierwszy zagrał szwedzki artysta Isorinne, którego znamy z nieoczywisty produkcji ambientowych rozmiłowanych w nagraniach terenowych. Można kojarzyć go również z projektu D.A.R.F.D.H.S. Isorinne zaprezentował fragmenty z ubiegłorocznego wydawnictwa „Stumhetens Toner”, jak i np. nagrania z „Speechless Malison” (2017). Niewątpliwe Isorinne ujął mnie swoim emocjonalnym przekazem, który osiągnął najwyższy stan w końcowej części jego seta. Subtelna organiczna koda wywołująca falę pozytywnych odczuć. Isorinne potrafi mądrzę wykorzystać field recording. Aula Magna momentami zamieniała się w elektroniczną łąkę bądź bliżej nieokreśloną krainę minimalizmu. To był pierwszy występ Isorinne w Polsce.

Ja tego dnia zdecydowanie czekałem na set amerykańskiego kompozytora, poety, programisty i eksperymentatora Akiry Rabelaisa. Zasłynął przełomową płytą „Spellewauerynsherde” wydaną w 2004 roku w wytwórni Samadhi Sound założonej przez Davida Sylviana i Steve’a Jansena. Rabelais to także twórca znakomitego software’u o nazwie Argeïphontes Lyre. Jego program do przetwarzania dźwięków znalazł się również na albumach takich artystów jak Aphex Twin, Biosphere, Radiohead czy Scanner. Rabelais przed swoim setem powiedział, że nie wyraża zgody na robienie zdjęć i nagrywanie wideo w trakcie koncertu, więc powiem, że skrywał twarz wśród burzy loków, a za nim na ścianę padały promienie z projektora wyświetlającego kolaż obrazów zaczerpniętych z jakiegoś starego filmu (może ktoś rozszyfrował?) i teksty w języku polskim pisane gotycką czcionką. Gdzieś pod koniec występu nawet wybrzmiało jakieś polskie słowo. Ale zacznę od początku. Po problemach technicznych, jego set rozpoczął się z dziesięciominutowym opóźnieniem. Ale gdy już swój świat wprawił w ruch to można było w nim trwać, i trwać. W tym roku Rabelais opublikował świetny materiał zatytułowany „cxvi” (wystąpili na nim m.in. Ben Frost, Harold Budd, Geir Jenssen, Stephan Mathieu, Kasselem Jaegerem), który w części wybrzmiał tego wieczoru. Jego muzyka bardzo wolno sączyła się, to było jak powolne rozpościeranie nad leżącą na podłodze publiką niewidzialnego dźwiękowego płaszcza. Od ciszy, przez awangardową kakofonię instrumentów smyczkowych (obstawiam, że program Argeïphontes Lyre przetwarzał kompozycje choćby Béla Bartóka), po dźwiękowych kolaż utkany z żeńskiego śpiewu chóralnego i ambientową tkankę wypełnioną niesamowitymi emocjami, melancholią („within bending sickle’s compass come”). Końcowa część tego seta zapadła mi głęboko w pamięć, porwała w objęcia snu, w głąb świata Akiry Rabelaisa. Kto nie był, niech żałuje.

Na koniec wystąpiła Kelly Moran – kompozytorka, producentka muzyczna i multiinstrumentalistka z Nowego Jorku. To świetnie wykształcona pianistka lubiącą eksperymentować z preparowanym fortepianem, a także rozrywać stylistyczne granice, wręcz drze je na drobne kawałki, z których układa własną mozaikę. Moran zagrał sporą część materiału z zeszłorocznej „Ultraviolet” opublikowanej w Warp. Podczas jej koncertu przyszła mi myśl, że jej artystyczna wizja bardzo dobrze odnalazłaby się w katalogu niemieckiej Denovali. W Pałacu Branickich Moran wypuściła fortepianową nawałnicę dźwięków przefiltrowanych przez oprogramowanie (miejscami fortepian brzmiał niczym klawesyn, japońskie koto albo rozimprowizowana katarynka) i mechaniczne alternacje, a na drugim biegunie – raczej ciepła – odzywały się mocne, basowe syntezatorowe struktury. To był bardzo ciekawy występ. To jednak ciężko było mi wejść w dynamizm Moran, po tak wysublimowanym secie Rabelaisa / Łukasz Komła.

8 września / koncerty zamknięcia / Pałac Branickich

Myślę, że wiele osób czekało też na ostatni dzień Up To Date’a. Po wielu różnych emocjach zdobytych podczas koncertów otwarcia (Anthony Linell & Ali Demirel displays Winter Ashes i Robert Henke – „Lumière III), ambientowych w sali kameralnej Opery i Filharmonii Podlaskiej, a także na stadionie w ciągu dwóch intensywnych festiwalowych dni (m.in. Umwelt, Lee Gamble, Helena Hauff, Bogdan Raczynski, Ben Buitendijk, Anthony Linell & Acronym, Piernikowski, IC3PEAK), nadszedł nieuchronny moment zakończenia 10. edycji. W Pałacu Branickich wylądowało dwóch gigantów elektronicznych: Amerykanin Richard Devine i Włoch Alessandro Cortini. Ten pierwszy przyjechał mając na koncie ubiegłoroczny krążek „Sort\Lave”, a z kolei Cortini tuż przed wydaniem swojej najnowszej płyty „Volume Massimo” (premiera 27 września w Mute Records). Zapraszam też do przeczytania rozmowy z Cortinim, jaką przeprowadziła redakcyjna koleżanka Ania Pietrzak, na kilka dni przed jego występem na Up To Date.

Po krótkiej zapowiedzi, energicznym krokiem wyszedł Devine i już po kilku sekundach rozkręcił swój modularny syntezator. To był strzał prosto w trzewia! Szatkowanie i roztarcie przestrzeni w drobny pył. Devine naprężał co rusz elektroniczne muskuły, a sploty żylne były emanacją modularnego okablowania i rozmaitych podzespołów. Przyznam, że czekałem na kompozycję „Oustrue” z „Sort\Lave, ale niestety jej nie zagrał (sięgał za to wczesne nagrania). To i tak w moim przypadku skonfundowane zmysły aż skakały ze szczęścia!

Po kilkuminowej przerwie technicznej, czyli zniesieniu sprzętu Devine’a, światła zgasły całkowicie a scena pozostała pusta. Wielki projektor zaczął rzucać na jedną ze ścian Auli Magna obrazy, które już po części były mi znane chociażby z klipów zapowiadających „Volume Massimo” Cortiniego, to jedna na żywo nabrały znacznie większych rozmiarów i znakomicie wtopiły się w architekturę sali. Parę dni temu Cortiniego można było usłyszeć podczas berlińskiego Atonalu, a Białystok był jako drugi na jego trasie z najnowszym materiałem, który wybrzmiał w całości. Usłyszeliśmy dobrze już znane z sieci „Batticuore” czy „Amore Amaro”. Muzyce towarzyszyły wysmakowane, tajemnicze, minimalistyczne obrazy z ludzkim ciałem w centrum. W trakcie „Batticuore” pojawiły się postaci z charakterystycznymi maskami na twarzach, budzące dla mnie luźne skojarzenia z obiektami (intonarumori, hałasofony) słynnego włoskiego futurysty Luigi Russolo. Maski w obrazach Cortiniego mają formę zabudowanej konstrukcji (nie są odkrytą tubą jak Intonarumori), to jednak noszą znamiona futurystycznego wypatrywania czegoś, co wciąż pozostaje poza zasięgiem ludzkiej percepcji. Wracając do koncertu, to nie sposób nie docenić porywającego romantyzmu jaki wykreował Cortini. Jego nowy materiał ma sporo z soundtrackowej narracji, mnóstwo przestrzeni. To muzyka do samotnych podróży albo zbliżeń, do wymiany spojrzeń na odległość bądź z bliska. Tak, Cortini to artysta odrywający się od rzesz producentów pożerających nie tylko swój ogon, ale i swoich muzycznych przyjaciół, a nawet tych, którym cała epoka stanęła w gardle. Podczas koncertu zamknięcia Cortni udowodnił, że jest Twórcą, a nie rekonstruktorem elektronicznych dziejów. To było niesamowite przeżycie! / Łukasz Komła.

Up To Date, dzięki, widzimy się za rok!

***

Wszystkie wykorzystane w tekście fotografie są autorstwa Krzysztofa Karpińskiego.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy