Wpisz i kliknij enter

Sześć płyt Sault

Air, Aiir, Earth, Today & Tomorrow, Untitled (God), 11.

Płodność twórców muzyki w ostatnich latach doprowadziła z jednej strony do zalewu rynku nowymi płytami, na które nie starcza czasu, a z drugiej strony podkręcona została przez przymusowe zamknięcie w czasach pandemii. Siedząc w domu ćwiczyli, wymyślali i nagrywali. Publiczność też siedziała i słuchała. Dziś, kiedy na koncerty można pójść, przyzwyczailiśmy się do dwóch płyt jednego wykonawcy w roku, ale Sault, czyli enigmatyczny zespół prowadzony przez producenta Inflo (wł. Dean Josiah Cover pracował m.in. z Little Simz i Adele), postanowił podbić stawkę. Wypuścili pięć płyt jednego dnia.

Narodził nam się w ten sposób ciekawy przypadek. Kronikarze dziejów danego zespołu pisząc jego historię trzymają się klucza albumów wydawanych w różnym czasie kariery i możliwości zespołu. Często zabieg ten ma podkreślić ewolucję muzyki, a także pozwala na wskazanie gorszych chwil artystów, by te najważniejsze mogły lśnić. Tymczasem Sault proponuje samodzielne ułożenie ich historii. Pojawiające się jednego dnia płyty wprowadzają chaos, po którym nawigować musimy bez znanych dotychczas narzędzi. Jest w tym z pewnością odwaga, ale i sporo bezczelności. Nie wykażę się szaleńczą błyskotliwością jak napiszę, że przy tak obszernej ilości materiału trafiają się chwile gorsze, czy wręcz słabe, ale są i takie, które zachwycają. Wszystko w jednym czasie.

Ciekawy był również sposób dystrybucji. Na stronie Sault zamieszczono link do zahasłowanego pliku z pięcioma płytami za darmo. Warunkiem było odgadnięcie hasła. Plik jest już nieaktywny, ale w zwykłych kanałach dystrybucji wszystkie płyty są dostępne.

Kronikarski obowiązek każe jednak przenieść się do kwietnia 2022 roku kiedy to pojawił się album „Air”. Po wspaniałym albumie „Untitled (Rise)” oraz nieco gorszym „Nine” przyszedł czas na całkowitą zmianę. Przyzwyczajeni to miksu r&b, disco, funku, electro i czego tam jeszcze raczej nie spodziewaliśmy się, że kolejnym etapem będzie orkiestra symfoniczna i chór. Nie muszę dodawać jak wielkie ryzyko niesie tak duża zmiana stylistyczna. Odrzucając wszystkie rzeczy, do których przyzwyczaili słuchaczy, zaproponowali muzykę niepozbawioną pompatyczności i autentycznej powagi.

Ten radykalny zwrot nie tylko wymagał odwagi, ale przede wszystkim artystycznej wizji. Dzięki temu powstała płyta nieskrępowana, nawołująca do wejrzenia w głąb ducha. Przy tym nie zapomina o lekkości. Utwór tytułowy zdejmuje ciężar z codziennej harówki, a „Heart” ze swoim orkiestrowym rozmachem i chórem niesie pozytywne uczucia. Łącznikiem z poprzednim wcieleniem zespołu jest „Time Is Precious”, a konkretnie jego druga część. I tak „Air” nie jest albumem doskonałym, pozbawionym wad, ale przypomina, że może arkusz programu Excel nie powinien decydować jaką muzykę należy tworzyć. I pewnie byłby to wspaniały przystanek w karierze Sault, gdyby nie 11 listopada 2022 r.

Tego dnia właśnie wjechało pięć płyt jednocześnie. Najłatwiej zająć się krótką „Aiir”, które zarówno tytułem, jak i zawartością, nawiązuje do poprzedniej. Pięć utworów ponownie odwołujących się do symfonicznych brzmień, ale z paroma zmianami. Przede wszystkim doskonały „4am” z partią gitary. Docenić warto rozmach oraz melodię. Trzy następujące po sobie utwory „Hiding Moon”, „Still Waters” oraz „Gods Will” mogłyby ozdobić niejeden film z Hollywood. Jakkolwiek docenić mogę maestrię, tak niestety większych przeżyć one nie gwarantują. Podobnie jest z „5am”, gdyż ten – trzymając się nomenklatury filmowej – byłby tłem do napisów końcowych.

Powrót do niestabilności gwarantuje za to płyta „Earth”. Pierwszą zmianą jest przełamanie kolorystyczne okładki. Do tej pory dominowała czerń, a tu mamy zieleń. Tytuł zobowiązuje. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Bóg jest tematem głównym pięciopaku i od wezwania dusz się ten album zaczyna. Po dość kościelnym otwarciu następuje rytmiczna plątanina w „The Lords With Me”. Niesiony religijnym natchnieniem utwór wcale nie będzie takim łatwym kawałkiem dla niewprawnego słuchacza. Szczególnie druga część, która jest elementem obrzędu. Kontynuację tego znajdziemy w „Power”.

Jakże niepoukładana jest to płyta niech świadczy zebranie w jeden zbiór klasycznej piosenki „Stranger”, nowoczesnej piosenki „Valley of the Ocean” i utwory, który mógłby zostać nagrany podczas wizyty w afrykańskim kraju. Moją uwagę zdecydowanie zajmują inne rzeczy. Na pewno „Warrior” z gęstym basem, a przede wszystkim zaskakujący „Fields”, który w całym tym poplątaniu proponuje silny akcent gitary elektrycznej i elektrycznych organów. W innej rzeczywistości pewnie pisałbym, że w życiu każdego zespołu musi przyjść moment słabszy, zagubienia, rozproszenia uwagi i „Earth” mógłby być lepszy, ale przecież mogę przejść do następnej płyty.

„Today & Tomorrow” właściwie od razu wprawia całą maszynerię w ruch. Jednak jest to album silnie rockowy. Ostra gitara i przytłaczająca perkusja będzie nam towarzyszyć przez dziesięć utworów. I choć silnie czuć wpływ muzyki lat 70., to całość brzmi świeżo i chyba takiej płyty powinniśmy spodziewać się raczej po Jacku Whit`cie niż po Sault. Ale jak udowadnia „In The Beginning” nie tylko na tym skupił się brytyjski kolektyw. Zapomniałem jeszcze dodać, że wokalnie dzieje się tu równie sporo i z równie dobrym skutkiem.

Bardzo dobry jest „The Jungle” czerpiący z nerwowości Black Sabbath, ale dodający od siebie chóry. Ktoś tu ma dobry słuch. Żeby było zabawniej „Money” przywołuje ducha zimnej fali. Na tym etapie przyzwyczaić się powinniśmy do zmian i zgodnie z tą logiką zaraz za „Money” pojawia się ballada „The Return”, która jest jedną z najlepszych w dorobku zespołu. Zresztą podparta została kolejnym zgrabnym utworem „The Greatest Smile”. Całościowo „Today & Tommorow” jest jednocześnie przestawieniem zwrotnicy na nowe tory oraz zupełnie nowym otwarciem Sault. Wydana w innym czasie byłaby fetowana jako wielki powrót do formy, co gwarantowałoby zwiększenie zainteresowania i – być może – sprzedaży. Ale i bez tego jestem spokojny o losy tego akurat krążka, który ma w zestawie takie cudo jak „Above the Sky”.

Skoro już wspomniałem, że wydane płyty poświęcone zostały Bogu, to „Untitled (God)” jest tego najbardziej oczywistym dowodem. Tytułem, ale i okładką, nawiązuje do poprzednich wydawnictw. Zawartość muzyczna również skłania do porównań ze „starym dobrym” Sault. Warto dodać, że jest to najdłuższa płyta z wydanych. A więc mamy funkujące rytmy („God Is Love”), gospel taneczny („Love Is All I Know”), elegancki soul („Faith”), słowo mówione („Dear Lord”), a także dźwięk zakurzonego fortepianu („Safe Within Your Hands”). W kwestii liczb dodam jeszcze, że na płycie znajduje się dwadzieścia jeden utworów. Brak selekcji rzuca cień na cały materiał.

Z innej strony ten „boży” klimat bywa nazbyt jednostajny i w konsekwencji męczący. Ale nawet przy tak ciężkiej i jednostronnej konsekwencji nie można się zbyt szybko poddać, bo może nas ominąć hiszpańska gitara w „Champions” czy najlepszy z zestawu „Free”, czyli utwór, który w końcu zawiera pierwiastek hip-hopu. Nie będę rozstrzygał kwestii religijnych, ani oceniał niczyich motywacji, ale w mojej ocenie ten album przekracza miarę powagi. Właściwie nie otrzymujemy chwil, które oderwałyby nas od zamkniętego kręgu bóg – wiara – miłość. Dopiero ostatni „Life We Rent but Love Is Rent” umożliwia oddychanie. I mógłbym nawet pokusić się o bycie fałszywym prorokiem głoszącym całkowite odklejenie się Sault od rzeczywistości, gdyby nie dwa fakty. Po pierwsze można przecież pominąć tę płytę (jest jeszcze pięć innych do wyboru).  A po drugie: jest jeszcze ostatnia z układanki.

I nosi ona tytuł „11”. Zamiast pisać najchętniej po prostu puściłbym wszystkim „Glory” i krótko dodał: „I oto chodziło”. Wraz z basem krew zaczyna szybciej płynąć. Damsko – męski wokale wnoszą odpowiednią ilość dramatyzmu łącząc go z nadzieją. Ta ostatnia dostaje jeszcze wsparcie w postaci płynnej gitary i jaskrawej perkusji w „Fear No One”. Podobnie jak w przypadku „Tommorow & Today” mamy wyraźne wpływy muzyki lat 70., tylko zamiast rocka mamy soul. I to ten bardzo klasyczny, który nie zapomina zarówno o żarliwości, jak i o możliwości potańczenia („Higher”). Każdy z jedenastu utworów jest dopracowany w najmniejszym detalu.

Uwagę zwraca również radykalna czerwień okładki, ale pod nią jest masa muzycznego dobra. Jest rozrzutnie energetyczny „Together”, intymny „Fight for Love”, no i cały ten hołd dla braku pośpiechu: „Envious”, „River” i „In the Air”. Ten pierwszy, to w ogóle jest jak spotkanie z dawno nie widzianą bliską osobą. Obawiam się, że uznanie jakim darzę ten album więcej mówi o mnie, niż o zespole albo płycie, ale walczyć z tym uczuciem nie mam zamiaru. Bo to jest kawał dobrej muzyki. Posiadam wobec niej wątpliwości, ale nie będę się nimi dzielił. Pisałbym, że to znakomita płyta udowadniająca wielkość Sault.

Znów nie popiszę się oryginalnością myśli, jeśli napiszę, że z tych pięciu płyt dałoby radę zrobić jedną, ale za to doskonałą. Ten nieopisany moment szczęścia, gdy wszystkie elementy układanki znalazłyby się na swoich miejscach – nie nastąpił. Pora więc zaktualizować swoje pragnienia, bo to jest teren, na którym niepodzielnie rządzi Sault. I robi to na swoich zasadach.

Forever Living Originals | 2022
https://saultglobal.bandcamp.com/album/11
https://www.facebook.com/SAULTGLOBAL







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy