Życie bez piosenek jest jak Gioconda bez uśmiechu.
Płonie we mnie jasnym ogniem głębokie przekonanie, że muzyka, a co za tym idzie również piosenki, są najdoskonalszym dziełem ludzkości. Ale czy są w stanie zmienić świat? Są tacy, którzy w to wierzą, a wiarę swą udowodniają próbami zakazywania ich oraz upatrywaniem w nich siedlisk wszelkiego zła, istotnymi powodami mącenia ludziom (szczególnie młodym) w głowach, co ma ich odciągać od bogów, ojczyzn czy wsobnej swojskości. Inni zauważają, że bezlik piosenek o miłości świata nijak zmienić nie może. Piosenki pozostają cudowną i nierealną ideą, a w roku słusznie dobiegającym końca – tych znakomitych – było naprawdę dużo.
Rozproszenie uwagi odbiorczyń i odbiorców w połączeniu z absolutnej demokracji względem gustów muzycznych sprawiają, że umówienie się na jakiś wspólny kanon graniczy z cudem. Grupy śmiałków próbują wyłonić najlepsze płyty trzymając się demokratycznych zasad. Niektórzy ogłaszają swoje listy solo. Filtrem wspólnym jest wrażliwość słuchających. Odbicie tego znajdziecie również w tekście poniższym (podzielonym na trzy części), który poświęcony został treściom wyśpiewywanym do nas przy udziale muzyki, ale bez aptekarskich miar i stylistycznych barier. Wszakże życie bez piosenek jest jak Gioconda bez uśmiechu. Choć może powinienem napisać, że to mnie się tak wydaje.
Wokalistki ekscentryczne
Oko i ucho przyciągają szybko rzeczy dziwaczne. Chodzi o te pozbawione pospolitości dźwięki, a bywa że i sformułowania lub jakieś elementy wizerunku twórczyni. Cały, osobny zbiór nieszablonowości tworzy z pewnością Jenny Hval. Swoje pomysły ciągle upycha w formy piosenek. Osiem sztuk wypełnia szczelnie jej album „Classic Objects” (4AD) i są to okazy wspaniałe. Norweżka ma wspaniały talent do prostych określeń, które za pomocą jej głosu uzyskują moc. Utwór „Freedom” otwiera zdanie „I wanna live in a democracy”. Album wydany w marcu 2022 roku, a więc w Polsce musieliśmy nadać mu znaczenie związane z atakiem Rosji na Ukrainę.
Album zawiera chwile, które zapierają dech w piersiach. Rozpostarcie utworu „Cemetery of Splendour” funduje nie tylko ciarki na plecach, ale poprzez spis inwentaryzacyjny przyrody przypomina, że człowiek jest częścią wspólną środowiska o czym chętnie zapomina. I choć autorka „The Practice of Love” lubi komplikować sprawy, to zaskakuje tu prostotą w „Year Of Love”, z którego zapamiętam najchętniej frazę o „podpisaniu umowy z patriarchatem”. Chyba nikt tak nigdy o małżeństwie nie śpiewał. Noszący ślady pandemicznej izolacji utwór „Jupiter” domyka uczucia wzniosłości, uroku i piękna jakie zapewniają jedynie piosenki. Jej piosenki.
Odpowiadając na pytanie „z czego słynie Nowa Zelandia?” moja wyszukiwarka naturalnie wskazała krajobraz służący do ekranizacji książek Tolkiena, ale milczy w sprawie Aldous Harding. A szkoda, gdyż akurat ta autorka piosenek rozsławia swój kraj nie gorzej niż tamtejsze plenery. Wydany w tym roku album „Warm Chris” (4AD) nie przyniósł żadnych zaskoczeń, co w kontekście całego roku uważam za rzecz potrzebną. Akustyczne ballady, niesamowity glos, nieustająca pomoc Johna Parisha dają to, czego trzeba, czyli trochę ciepła, odpowiedniej dziwaczności i poczucia humoru. Wirują te utwory, zmieniają się, gubią sens (a po co komu sens?). Zapomnieć o utworze końcowym nie sposób, gdyż „Leathery Whip” grany z nonszalancją Velvet Underground ma w refrenie powtarzany tekst: „Nadchodzi życie ze swoim skórzanym biczem”, co jest i zabawne (komediowa artykulacja), ale i pieprzne. Po prostu cała Aldous.
Leżeć na szezlongu
„Things are shit, but they’re gonna be okay” śpiewa Florence Shaw na nowej płycie Dry Cleaning, która nie chciała być przecież gwiazdą post-punkowej grupy. Tymczasem podczas spotkania z kolegą Tomem Dowse, który wraz z Lewisem Maynardem i Nickiem Buxtonem akurat szukali kogoś do śpiewu, nieoczekiwanie została wokalistką zespołu. Tylko, że ona mniej śpiewa, a bardziej mówi, a mówi kapitalnie z zimnokamienną konsekwencją. Ale jej teksty – szczególnie ten zaczynający akapit – powtarzać ma się ochotę. Wraz z muzyką tworzą mieszankę wybuchową. Taki na przykład „Gary Ashby” z płyty „Stumpwork” (4AD) wydawałoby się utwór do tańczenia, a mamy w nim uciekającego Gary`ego lubiącego pokopać kulkę z folii aluminiowej. Tylko co tam robi ojciec z zakrwawioną głową?
W tekstach króluje czarująca prostota oraz opowieści o życiu codziennym. Pierwsze linijki są specjalnością Shaw. Jak ta w „Icebers”: „Whilst travelling a parasite buried itself in my head / It took me over and it had to be removed by a specialist”. Jej monologi są fascynujące. Nie przeszkadza im nawet saksofon („Hot Penny Day”), ani melodyjny riff gitary („Don`t Press Me”). Trudno nie lubić tej twórczości. Trafi się też grube słowo. Są w Polsce starsi panowie, którym nie podoba się kiedy kobieta przeklina. Bo kobieta mogłaby na przykład leżeć na szezlongu i patrzeć, a wyższe wykształcenie by jej przy tym nie przeszkadzało (uwaga, ironia) jak czyni to bohaterka piosenki zespołu Wet Leg.
Rhian Teasdale i Hester Chambers twierdzą, że zespół założyły by ubaw był. I ubaw jest, gdy się słucha piosenek równie przebojowych, co pieprznych i dwuznacznych. Właśnie takich jak „Chaise Longue” z albumu „Wet Leg” (Domino), gdzie pojawia się tekst „I got the big D” co odnieść można do ocen albo do wielkiego – jak mawiają Anglicy – „gentleman`s sausage”. Zresztą tych gierek słownych utwór zawiera dużo. Może i nad Wisłą czekałaby je ekskomunika i ogólne potępienie, ale na Wyspach akurat cenią sobie polot połączony z bezczelnością. Śmielej i weselej jest w „Wet Dream”, którego tytuł nie pozostawia złudzeń, co do treści. Krótkie formy piosenkowe z chwytliwymi melodiami udały się wyśmienicie. Przebojowo jest.
Zdjęcie tytułowe Jenny Berger Myhre.
Link do części drugiej.
Link do części trzeciej.