Wpisz i kliknij enter

Zaśpiewaj mi treść – część druga

Życie bez piosenek jest jak Gioconda bez uśmiechu.

Rock po zmartwychwstaniu

Kilka lat temu kiedy ogłaszano światu śmierć muzyki rockowej dało się słyszeć kilka wystrzałów korków od szampana, ale gorsza była obojętność masowej publiczności, która miała już do dyspozycji inne gatunki muzyczne z hip hopem na czele. Ale ze śmiercią w świecie muzyki jest inaczej, tu nie działa nieodwracalność. Mody lubią wracać w nowych kostiumach, zmarli artyści wydają płyty, a i nośniki ogłaszane jako nieistniejące wracają w glorii chwały. I tak też przez nikogo nie proszona, skazana na dziaderstwo, muzyka rockowa wróciła na salony.

Zespół Black Midi dał się już poznać jako zawodnicy wagi ciężkiej lubujący się w głośnych formach. Tymczasem ich ostatni album „Hellfire” (Rough Trade) przynosi nie tyle zmianę stylistyczną, co ułatwioną komunikatywność. Nad całością czuwała Marta Salogni pracująca przy poprzednim albumie grupy „Cavalcade”. Silnie podkreślam jej rolę, gdyż uporządkowanie wszystkich pomysłów, rozwiązań, stylistycznych wolt i sprowadzenie ich do kształtu piosenek musiało być zadaniem trudnym, ale i fascynującym. Podobnie jak słuchanie tego pełnego sprzeczności albumu.

Wykluczających się – wydawałoby się – stylistyk jest tu sporo. Musicalowe zaśpiewy, gniewne pomruki, ciężkie uderzenia, wybitna perkusja, czyli nadmiar w natarciu. A przy tym cały materiał nie sprawia wrażenia ciężkiego, a nawet potrafi oczarować („Still”). Jednak największym atutem są teksty. Co najmniej dwa utwory pokazują, że piosenkowy Olimp nie jest zamknięty raz na zawsze. W wojennym „Welcome to Hell” pada jasne stwierdzenie: „To die for your country does not win a war / To kill for your country is what wins a war”, które brzmi wielce aktualnie w obliczu ataku Rosji na Ukrainę. Obrazoburczy „The Defence” przynosi z kolei takie oto linijki: „A brothel is a business no different than a bank / As safe and as formal and sanitary / My girls all destined for Hell / Or so says our priest / But find me a Christian / Who spends as much time on their knees”. Aż słychać pracę licznika osób, które mogą poczuć się urażone powyższym.

Jak to w przypadku piosenek bywa ich siła jest wypadkową tekstu, muzyki i interpretacji, ale pamiętam jeszcze czasy kiedy nagranie takich piosenek, jak te dwie wyżej, traktowano jako doświadczenie sakramentalne wprowadzające ich autorów w poważny świat prawdziwych twórców, a każde spotkanie z nimi wywoływało ostrą ekscytację i przerażenie. Tej przesady dziś już nie ma, ale fakt, że Black Midi udało się to, co udaje się nielicznym. Potrafią przebijać siebie za każdym razie. Podobnie zresztą jak ich koledzy z Irlandii Fontaines D.C.

Rarytasy młodości

Ich trzeci album „Skinty Fia” (Partisan Records) przynosi zestaw dojrzałych piosenek w nowofalowym anturażu. Trzeba jednak lubić hałaśliwe gitary, wokalistę (znakomitego dodam) w stanie nieprzysiadalnym oraz nieskrywaną nerwowość. Wszystko to słychać w znakomitym, acz nieco zdystansowanym, utworze „Jackie Down The Line”, który nasączony świetną melodią i wyposażony w refren, który mógłby oddawać relacje na linii Anglia – Irlandia. Ale ta ponurość potrafi się niespodziewanie rozstąpić. Utwór „Roman Holiday” służy przede wszystkim do obniżania napięcia wewnątrz organizmu. Nic mnie tak w tym roku nie rozprężało jak ten kawałek, a puszczałem go sobie w naprawdę trudnych chwilach.

W ich tekstach dominują niejednoznaczności. Uczucia wzniosłe pozbawiane są blasku, a z głębi duszy wyciągnięte zostają demony. „Skinty Fia” swoją – chłodną – żarliwością przypominają wszystkie rarytasy młodości nie skłonnej do kompromisów. Jeśli o nich mówi się jako o nadziei, to angielska piosenkarka Nilüfer Yanya spełniła tę pokładaną w niej od czasu debiutu płytowego. Jej drugi album „Painless” (ATO Records) przynosi subtelne zmiany stylistyczne polegające na przystrzyżeniu muzyki celem wzmocnienia narracji autorki. Trudno w jej tekstach znaleźć pociechę, przytulność albo chwyty pod publiczkę. W utworze „L/R” rozpoczyna beznamiętnie od słów „Sometimes it feels like you’re so violent” dalej prezentując zimny ogląd spraw nieprzyjemnych, by na koniec zapytać nas wprost jak się z tym czujemy. Yanya potrafi wywoływać nieprzyjemne dreszcze w okolicach kręgosłupa.

Potrafi zatracić się w pędzie donikąd („Stabilise”). Potrafi też zmylić tropy dając utworowi tytuł „Belong With You”, o którym można by pomyśleć jako o romantycznym kawałku, ale treść utworu temu odczuciu przeczy. Chłodne oddalenie się ludzi od siebie słychać w „Trouble”, a wybitny „Shameless” mówi o upokorzeniu. Nie są to tematy na listę przebojów, ale w czasach serialowych opowieści bez lukru taka odpowiedź w dziedzinie muzyki to skarb.

Cmentarne szlagiery

Szymon Lechowicz, Małgorzata Penkalla i Kamil Hordyniec swój debiut fonograficzny zaczęli od stwierdzenia „potrzebuję zmian”. To dobry tekst, gdyż takich zmian polska piosenka potrzebuje zawsze. I tak zespół Róża wydał płytę „Bu!” (Asfalt Distro) zawierającą szalenie eleganckie piosenki pop napisane przez introwertyków. Osiem zgrabnie napisanych tekstów z ciekawymi zwrotami, które człek szybko przyswaja. Jak ten z piosenki „Oczy”: „Wszystkim tchórzom cześć”. Albo ten: „Od niechcenia chce się mocniej” z „Róży”. Słychać w tym wszystkim echa twórczości Enchanted Hunters, a starszym nasunie skojarzenia z zespołem Pustki.

Róża dowodzi, że sens głęboki jest w śpiewaniu po polsku, ale warunkiem są dobrze poukładane teksty. Zresztą tym śladem poszła również Brodka. Słusznie zauważył Bartosz Nowicki, że album z alternatywnymi piosenkami wydany został w centrali polskiego hip hopu, podobnie jak elektroniczne wytwórnie wydały płyty zespołom Squid czy Black Country, New Road. Przywiązanie do języka polskiego może też pomóc w radzeniu sobie ze śmiercią.

Pandemia zebrała w Polsce ponure żniwo. Nadmiarowa liczba zgonów nie wywołała szczególnej refleksji w narodzie rozmiłowanym w czczeniu śmierci („Listopad mi / Od zniczy dym” jak śpiewała Katarzyna Nosowska), a może – to już wersja optymistyczna – została odłożona w czasie. Jakkolwiek jest to znani muzycy Radek Łukasiewicz (Pustki), Jarosław Ważny i Janusz Zdunek (obaj z Kultu) postanowili wprowadzić do głównego nurtu temat śmierci. Skrzyknęli się pod szyldem Polskie Znaki i zaprosili do współpracy arcypopularną wokalistkę Sanah, Michała Szpaka czy Vito Bambino. I namówili ich do zaśpiewania utworów żałobnych z silnie ludowym wpływem. W połączeniu z popularnością śpiewających można by zaryzykować, że to cmentarne szlagiery.

Tylko, że album „Rzeczy ostatnie” (Agora) broni się od strony artystycznej. Nie mała w tym zasługa Matyldy Damięckiej, która przypomina prawdy ponadczasowe w „O jak fałszywe wszystko” utworze o kapitalnej aranżacji. Jeśli o niej już mowa nie można nie docenić „Żegnam cię mój świecie wesoły” śpiewanym przez Szpaka. Jak dobrze by dla niego, ale i dla polskiej piosenki, byłoby gdyby wróciły zawodowe tekściarki, bo widać, że wokalne zdolności nie idą w parze z wyśpiewywanymi treściami. Skoro już ktoś nagrał płytę poświęconą tylko śmierci, to dziwić nie może, że ta się upomniała o należną część. Bart Sosnowski („Cokolwiek w świecie”) zmarł w 2021 roku, a Mark Lanegan („Oh Angel”) – jedyny anglojęzyczny reprezentant na płycie – zmarł chwilę przed premierą płyty.

Wojenna groza

Mrok zalewa również album „B FLAT A” (Glitterbeat Records) gdańskiego zespołu Trupa Trupa. Jak to w przypadku zespołu odnoszącego sukcesy za granicą podnoszą się głosy, że popularność niezasłużona, a muzyka nieciekawa. Jak udowadnia najnowszy album warto nie zawracać sobie głowy opiniami złośliwymi i robić swoje. Najnowszy krążek grupy  jest najciekawszym dokonaniem od czasu „Jolly New Song”. Przytłacza melancholią i ponurym nastrojem. Wysysa całe szczęście z otoczenia proponując w to miejsce chłód i pustkę. Oraz rytmiczną perkusję, której echo przypomina wojenne zagrzewanie do walki, co przynosi skojarzenia z horrorem zza naszej wschodniej granicy. Zresztą wojenną tematykę słychać choćby w „Uniforms”.

Jest też „Twitch” przypominający o pandemii czy wciągający w paranoiczną grę „Kwietnik”. Trupa Trupa zaskakuje mnogością mignięć i zmian w ramach jednej płyty. Nie dajcie się zwieść dość oczywistemu początkowi („Moving”), gdyż dalsza część kryje w sobie wiele ciekawszych momentów. Ot, choćby mój faworyt „Far Away” pozornie proponujący wylot z rzeczywistości czy beatlesowski „All And All”. Nie można zapominać, że jesteśmy w świecie pokręconych dźwięków („Sick”) i oszczędnej poezji, którą instynktownie odbieramy jako ostrzeżenie przed groźnymi ekstremami („B Flat A”). Niezwykły album.

Zdjęcie tytułowe Jenny Atiba Jefferson.


Link do części pierwszej.
Link do części trzeciej.


 







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy