Wpisz i kliknij enter

Zaśpiewaj mi treść – część trzecia

Życie bez piosenek jest jak Gioconda bez uśmiechu.

Zarapuj mi treść

Wyobrażam sobie tegoroczne podsumowanie najlepszych płyt złożone tylko z albumów hiphopowych. Pod względem jakości ten rok naprawdę był obfity. Oferta jest na tyle bogata, że każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Absolutna dominacja tego gatunku na wielu płaszczyznach bywa – przyznam – często męcząca, ale potem wpadają konkretne płyty, które skupiają uwagę. I ci, którzy zdążyli już podsumować rok nim minęła połowa grudnia musieli zdziwić się kiedy nagle wyskoczyła nowa płyta Little Simz.

Warto zwrócić uwagę, że album pojawia się rok po wybitnym „Sometimes I Might Be Introvert”, a producentem jest tegoroczny pracuś producent Inflo (pracował też przy poprzedniczce), który zdążył w tym roku wydać 6 (słownie: sześć) płyt ze swoim projektem Sault. I pod względem muzycznym wszystko się zazębia, ale Simbiatu Ajikawo wraz ze swoją czupurnością robi różnicę. I fakt, że „No Thank You” (Forever Living Originals) jest głównie albumem osobistym, nie przeszkadza raperce we wrzucaniu linijek – powiedzmy – o ogólniejszej treści. Już w otwierającym „Angel” pada: „Fuck rules and everything that’s traditional”.

Treści jest tu naprawdę dużo i właściwie po stronie formy wypowiedzi zachodzi dość poważna zmiana. Otóż Simz zrezygnowała z tradycyjnych struktur utworów z refrenami, przejściami, a w to miejsce jest prawdziwy zalew słów. Od czasu do czasu przerywa go Cleo Sol ze swoim pięknym głosem. Zwraca uwagę to, że mistrzyni ceremonii rapuje tu czasami sama przez cztery wersy. Nie mogło być inaczej, gdyż w tekstach opowiada o relacjach rodzinnych, kryzysie wiary, o miłości i różnych traumach. Pozbawiona warstw ochronnych najpełniej prezentuje się w utworze „Broken”. Cholernie zdolna artystka. Chyba najzdolniejsza.

Choć równie zdolny jest Kendrick Lamar, któremu kolejna promocja nie jest już potrzebna, ale i mało mamy artystów o dużych zasięgach, których teksty byłyby tak szczegółowo analizowane. Wydaje się, że Amerykanin zdaje sobie z tego sprawę pisząc swoje utwory, gdyż na płycie „Mr. Morale & the Big Steppers” (Top Dawg) obija wszystkie strony. A to docina „cancel culture”, a to przedmiotowo traktuje kobiety. Nie da się wszystkim dogodzić, o czym sam przypomina w „Crown”. Najbardziej cenię sobie w nim, że ze wszystkich sił stara się pozostać nieugłaskanym i odrębnym bytem. W dramatycznych fragmentach jest niezrównany. W opowieściach stara się być bardziej dojrzały („Father Time”, „Count Me Out”). Drugiego takiego nie ma.

Bohaterowie niesprawiedliwie na drugim planie

Uparłem się słuchać i wychwalać płyty R.A.P. Ferreiry, albowiem jego indywidualizm przekładający się na oryginalność treści muzycznej wydaje mi się czymś wielce odrębnym w przepastnym świecie hip hopu. Jego dziesiąty album „5 to the Eye with Stars” (Ruby Yacht) niewiele różni się od poprzednich. Może w detalach: więcej jazzowych podkładów. Jednak zmęczony ton głosu pozostaje na miejscu. Najlepsze jest jednak to, że pomimo tylu płyt wciąż jest nieodgadniony. Zasłania się abstrakcją, unika dosłowności, a jego aluzje czasami są nieczytelne. Sens jego tekstów – być może – jest znany tylko jemu samemu, a i to niekoniecznie.

Musi być dobrze odkarmiony poezją i książkami, żeby tworzyć takie labirynty jak „Mythsisizer Instinct”. Nawet jak zrobi już szalenie przejmujący utwór w rodzaju „Ark doors”, to tekst swą nieprzejrzystością nie ułatwia pełnego zachwytu, ale ja odpuszczam sobie rozumienie i poddaje się brzmieniu słów. Ufam, że sens tam jest i może kiedyś będzie mi go dane poznać. Inaczej być nie może jeśli ktoś do was mówi: „Użyłem moich orłów, by dotknąć twojego wilka”. Jaśniej i muzycznie, i tekstowo jest z kolei u zasłużonych muzyków Danger Mouse`a i Black Thoughta  na ich wspólnym albumie „Cheat Codes” (BMG). Wszystkie sieroty po The Roots (jak niżej podpisany) powinny biec natychmiast po ten krążek. Inni zresztą też, ale pod warunkiem, że pamiętają co to old school.

Bo pod kątem muzycznym jest tu pełno sampli błyszczących i bezczelnie piosenkowych. Black Thought porywa swoją erudycją, a płyta mieści szerokie grono gości, jak choćby nieżyjący już MF Doom czy duet Run The Jewels. Może od razu dodam, że większość tu występujących ma ponad 30 lat. Ja też i pewnie stąd moja słabość do tak energetycznej płyty. Obaj zgrywają się znakomicie, a MC iskrzy dowcipem, celnymi uwagami i radością. Idealne połączenie dostępności i złożoności.

Słuchając takich płyt można by pomyśleć, że miasta powstały tylko po to, aby takie krążki mogły w nich powstać.

Źli ludzie piszą dobre piosenki

Jedno z najbardziej przykrych zaskoczeń w tym roku przyniósł artykuł umieszczony w portalu Pitchfork dotyczący Wina Butlera z Arcade Fire i sposobu w jaki wykorzystał seksualnie młodsze kobiety i jedną osobę niebinarną. Padły wiarygodne zarzuty o napastowanie seksualne i nękanie. Gwieździe nie wolno więcej, a zachowania noszące znamiona przestępstwa powinny być ścigane przez właściwe organy. Muzycy nie są wyjęci spod prawa. Tylko z muzykami sprawa jest trudniejsza, gdyż ich twórczość bywa często szczelną zasłoną przed czynami ohydnymi. Towarzyszy im splendor, potrafią rozniecać emocje na żywo, a my zwykliśmy traktować ich w sposób wyjątkowy zapominając, że są doskonałymi kłamcami.

Technicznie rzecz biorąc sztuka to przecież kłamstwo. Żaden Major Tom nie nadaje z kosmosu, a jednak głęboko chcemy żeby taki Tom tam jednak był albo żeby ktoś nam o nim „prawdziwie” opowiedział. Ten przykład można zmienić na bliższy sobie, ale koniec końców idzie o wymyślanie, a więc – technicznie – kłamstwo. Paradoksalnie dziś w świecie zaufać można jedynie fikcji jak twierdził zmarły w tym roku hiszpański pisarz Javier Marías. Nie piszę tego, aby bronić Butlera, choć byłem obecny na warszawskim koncercie Arcade Fire. Piszę o tym, żeby wzmóc czujność i pogrubić granicę między „twórcą a tworzywem”, czyli nie czerpać wzorców zachowawczych od artystów.

Przykładów potworności w muzycznym światku jest aż nadto. Cień bicia żony wisi nad Johnem Lennonem. Prince z kart biografii Sinéad O’Connor jawi się jako potwór terroryzujący własnego brata. Uosobienie świętości, czyli Bono uciekał z kasą do rajów podatkowych nie płacąc należnych danin w ukochanej Irlandii. Tylko co zrobić z ich twórczością? Czy da się wymazać z kultury świętujący w tym roku 40-lecie album „Thriller” Michaela Jacksona? Czy da się wygumkować dokonania Phila Spectora, który – mam nadzieję – słusznie spoczywa na dnie piekła? Nie mam na to odpowiedzi. W przypadku Butlera kwestii nie ułatwia znakomita płyta „We” (Columbia) pełna utworów o charakterze wspólnotowym, idealistycznym, ale i tak melodycznych jak tylko Arcade Fire potrafi. Jednocześnie nie tracących z pola widzenia współczesnego świata i próbującego opisać go w sposób – co tu kryć – wzruszający.

Zostawiam was z tym, ale być może lepiej jest patrzeć tylko na dobre piosenki niż na brzydkie indywidua, które je tworzą.

Zamiast końca

Znakomita powieść „Chilijski poeta” (Filtry) autorstwa Alejandro Zambry w przekładzie Carlosa Marrodána Casasa przynosi zestaw rad dobrych na każdą okazję. Oto jeden z chilijskich poetów pytany przez bohaterkę o imieniu Pru o to czego lud potrzebuje odpowiedział: „Nie wiem. Jogi, kick-boxingu, poezji, rewolucji. Prawdziwej edukacji, prawdziwej radości, ogrodów, pedicure`u, ceviche. Gimnastyki rytmicznej. Szermierki. Dużo palty, komosy ryżowej, cochayuyo. Ostrych kamieni, mocy nadprzyrodzonych, amuletów. I dobrych butów. I seksu przede wszystkim, codziennego seksu, seksu co osiem godzin, terminowo, jak branie antybiotyków. Ale seksu wysokiej jakości, najwyższej, kosmicznej. I dobrej muzyki”.

Tego wam życzę.


Link do części pierwszej.
Link do części drugiej.


 







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy