Wpisz i kliknij enter

20 lat Nowamuzyka.pl. Oto nasze ulubione płyty

20 lat Nowamuzyka.pl. Oto nasze ulubione płyty

15 stycznia 2003 zadebiutował serwis Nowamuzyka.pl. Z okazji okrągłych urodzin postanowiliśmy przypomnieć nasze ulubione płyty wydane w ciągu ostatnich dwóch dekad.

Na początek

Nie byłoby aż 20 lat codziennej aktywności NM gdyby nie osoby zaangażowane w ten projekt. Jako „naczelny” bardzo dziękuję wszystkim, którzy w ciągu tych dwóch dekad publikowali na naszych łamach. To ponad 50 fantastycznych osób, którym dziękuję za chęci, teksty, odkrycia, rekomendacje i wspólny czas. Dziękuję ekipie Tauron Nowa Muzyka za kontakt w roku 2006 i wspólne działania – to była mega satysfakcja.

Przede wszystkim dziękuję obecnej, niezawodnej ekipie redakcyjnej oraz czytelnikom – to dzięki Wam obchodzimy 20-lecie!

Nasza playlista

Z okazji urodzin postanowiliśmy sprawdzić jakie płyty z ostatnich 20 lat zapamiętaliśmy najbardziej. Oto nasza subiektywna lista albumów, do których warto wrócić – wraz z playlistą. Kolejność chronologiczna. Wyszło eklektycznie! Enjoy 🙂

Massive Attack – „100th Window” (2003)

Czwarty album pionierów trip hopu ukazał się w niespełna miesiąc po narodzinach Nowej Muzyki. Wyróżnia go od poprzedników dominująca rola Roberta del Naji w kwestii produkcji. Dostajemy w efekcie laboratoryjne, chłodne i metaliczne brzmienie. Po raz pierwszy Massive Attack nie skorzystali z żadnych sampli ani charakterystycznych dla hip hopu bitów. Nową muzą na ten czas stała się Sinéad O’Connor. (Mateusz Piżyński)

Moloko – „Statues” (2003)

Ostatni wspólny album duetu Moloko tworzonego przez Marka Brydona i zjawiskową Róisín Murphy, na który trafiły takie hity jak „Familiar Feeling” czy „Forever More”. Ponadczasowa płyta. (Ania Pietrzak)

Forss – „Soulhack” (2003)

Pełna recenzja »

Eric Wahlforss w ciągu ostatnich 20 lat wydał chyba tylko dwa albumy – skromnie. Słuchając jednak „Soulhack” mogę sobie wyobrazić, że artysta wystrzelał się tutaj chyba ze wszystkich pomysłów. Dzieje się tu tyle i zrobione jest to tak dobrze, że cień, w jakim wylądował ten materiał, uważam za jedną z największych porażek samplingowej sceny. „Soulhack” to dla mnie materiał na miarę debiutu DJ Shadowa. Nie przesadzam. (Krzysiek Stęplowski)

Ricardo Villalobos – „Alcahofa” (2003)

Chilijski producent pokazał światu na swym debiutanckim albumie jak się robi taneczny minimal w nowoczesnej wersji. Czerpiąc inspirację z Roberta Hooda, Plastikmana i Studio 1, stworzył finezyjną i hipnotyczną muzykę taneczną, która na całą kolejną dekadę zdominowała europejskie kluby. (Paweł Gzyl)

Basement Jaxx – „Kish Kash” (2003)

Mój sentyment do tej płyty na pewno jest większy, niż jej atuty, ale z drugiej strony, kto nie zna „Good Luck”, wybornego brytolskiego popiska w stylu garage… ten zdecydowanie musi je poznać! (Ania Pietrzak)

Faithless – „No Roots” (2004) i „To All New Arrivals” (2006)

W ciągu 20 lat istnienia NM Faithless, mój ulubiony elektroniczny zespół, wydał m.in. te dwie wspaniałe płyty: „No Roots” w 2004 r. i „To All New Arrivals” w 2006. Polecam je więc obok pozostałej ich dyskografii, szczególnie teraz, w obliczu niedawnej, bardzo przykrej wiadomości o śmierci Maxi Jazza. Trzymaj się Mistrzu! (Ania Pietrzak)

Coil – „Black Antlers” (2004)

Raz wchodząc do świata Coil nigdy się z niego nie wychodzi. Albo on nie wychodzi z ciebie. Z tym tylko, że to świat pełen mrocznego ambientu, pulsujących dźwięków i halucynacji. Powiecie, że tak bywa i u innych. Prawda. Ale tu jest w wersji maniakalnej. (Jarek Szczęsny)

John Frusciante & Josh Klinghoffer – A Sphere in the Heart of Silence (2004)

Jedna z wielu wspólnych kolaboracji tych dwóch artystów, a jednocześnie pierwsza i ostatnia sygnowana obydwoma nazwiskami. Intymne spojrzenie na połączenie brzmień indie i elektroniki. Album kompletny pod względem założonej formy, mimo to nie wyzbyty niespodzianek i eksperymentów. (Mikołaj Pajdak)

Tortoise – „It’s All Around You” (2004)

To piąty album Tortoise, który w momencie premiery spotkał się dużą krytyką i niezrozumieniem. I później nie było lepiej. Amerykanie po raz kolejny odskoczyli od poprzednich swoich dokonań, żeby zagrać na nosie ortodoksom. „It’s All Around You” brzmi nadal magicznie, wielobarwnie i dumnie mieni się eklektyzmem. (Łukasz Komła)

Barbatuques – „O Seguinte é Esse” (2005)

Jedyny w moim zestawieniu album pozbawiony akcentów elektronicznych. Mało tego, album niemal w całości pozbawiony instrumentów, pokazujący jak wielkie możliwości w tworzeniu brzmienia posiada ludzkie ciało. Niezwykle oryginalne sprezentowanie brzmień rdzennych, wspaniała zabawa formą i fantastyczna chóralna ekspresja. (Mikołaj Pajdak)

Boards of Canada – „The Campfire Headphase” (2005)

Pełna recenzja »

Wielokrotnie na łamach Nowejmuzyki w ciągu ostatnich dwóch dekad, kiedy tylko wydawali album toczyły się spory, ile Boardsów w Boardsach i która płyta jest najlepsza po genialnej „Music Has The Right To Children”. U mnie wybór padł na „The Campfire Headphase” z racji tego, że obrali kurs na bardziej stonowane kompozycje ze śladami psycho-ambientu, akustycznych brzmień i mocno wyblakłego Downtempo, co jako triphopowemu ultrasowi niezmiernie przypadło do gustu. Za co jeszcze uwielbiam braterski duet – to jakość tłoczenia i strona wizualna ich albumów. Niestety, milczą już dekadę, a spiskowe teorie co jakiś czas sieją ferment, że ten, lub tamten artysta to Boardsi w przebraniu. Tak stało się ostatnio z Cult48, co sam artysta skomentował w dowcipny sposób, że nikt z BoC nie ucierpiał przy tworzeniu materiału. Utwory warte sprawdzenia: „Chromakey Dreamcoat”, „Peacock Tail”. (Michał Wiśniewski)

Nine Horses – „Snow Born Sorrow” (2005)

David Sylvian, Burnt Friedman i Steve Jansen połączyli szerokie pasma energii, pasji, przepastnej toni wyobraźni oraz ogromnych pokładów wrażliwości pod nazwą Nine Horses. W tym procesie wspomogło ich wielu znakomitych artystów, a wśród nich takie nazwiska jak Ryuichi Sakamoto, Stina Nordenstam, Arve Henriksen, Theo Travis. Powstała niezwykle złożona, perfekcyjnie zrealizowana muzyka unosząca się ponad powierzchnią. (Łukasz Komła)

Lcd Soundsystem – „Lcd Soundsystem” (2005)

Pełna recenzja »

Ależ to było wydarzenie! Początek mody na dance punk i płyta będąca niemal definicją zjawiska, potem tryumfy na różnych letnich festiwalach – rok 2005 zdecydowanie należał m.in. do zespołu Jamesa Murphego. Wydanym dwa lata później „Sound of Silver” ekipa tylko potwierdziła swój status – do dziś trudno ocenić który z tych materiałów jest lepszy, ale to jednak debiut przesłuchałem milion razy. (Krzysiek Stęplowski)

Bonobo – „Days to Come” (2006)

Pełna recenzja »

Trzeci krążek uznanego producenta przyniósł po raz pierwszy gościnny udział wokalistów (Bajka i Fink), co stało się w przyszłości znakiem rozpoznawczym Bonobo. Rewelacyjne kompozycje, brzmienie i melodie składają się na przesiąknięty jazzowym zapachem downtempowy klasyk i chyba najlepszy longplay w dyskografii Simona Greena. (Bartek Woynicz)

Burial – „Untrue” (2007)

Pełna recenzja »

W roku 2007, prezentując iphona, Steve Jobs rozpoczął rewolucję w komunikacji. Gdzieś obok Burial, wypuszczając „Untrue” rozpoczął ostatnią chyba prawdziwą rewoltę w elektronice. Czy to najbardziej wpływowy album 20 lat? Osobiście nie mam żadnych wątpliwości. (Krzysiek Stęplowski)

DeepChord Presents Echospace – „The Coldest Season” (2007)

Być może dub-techno wymyślił duet Basic Channel (albo brytyjskie trio Bandulu), ale to Rod Modell i Stephen Hitchell nadali tej muzyce niespotykane wcześniej mistyczne piękno. Ich pierwszy wspólny album do dziś pozostaje niedoścignionym arcydziełem gatunku. (Paweł Gzyl)

The Black Dog „Radio Scarecrow” (2008)

Ken Downie wraz z braćmi Dust skierował w pierwszej dekadzie XXI wieku The Black Doga na nowe tory. „Radio Scarecrow” to ich najlepszy album – pełen mrocznego nastroju, perfekcyjnie syntetyzujący dubstep z techno, emanujący niepokojącą energią. (Paweł Gzyl)

Bill Callahan – „Sometimes I Wish We Were An Eagle” (2009)

Bill Callahan znany z pseudonimu Smog, pod którym przez lata wbijał kij w tradycyjne mrowisko rodzimej kultury. 16 lat temu porzucił tę nazwę na rzecz własnego nazwiska. Wiosną 2009 roku pojawił się album „Sometimes I Wish We Were An Eagle”, nie z orłem na okładce, lecz spoglądającym koniem. Aranżacje instrumentów smyczkowych i dętych przygotował Brian Beattie. Całość zarejestrował John Congleton. Jaki z tego efekt? Fantazyjna, wręcz zmysłowa synergia między amerykańskim avant folkiem a współczesną muzyką klasyczną. Callahan najwyższych lotów! (Łukasz Komła)

Caribou – „Swim” (2010)

Pełna recenzja »

Przełomowa płyta zarówno w twórczości Kanadyjczyka jak i w ogóle w piosenkowej elektronice. Okazało się, że przebój jakim niewątpliwe stała się „Odessa” może być szorstki, kwaśny i parkietowy jednocześnie, a cały album, kierujący swe korzenie ku psychodelii i house’u do dziś nie ma sobie równych. (Bartek Woynicz)

Lucy – „Wordplay For Working Bees” (2011)

Pełna recenzja »

Włoski producent wymyślił nową wersję techno, syntezując je z dubem, breakbeatem i industrialem. Dzięki temu gatunek ten odkryła dla siebie młoda generacja raverów, czyniąc go najważniejszym nurtem na elektronicznej scenie minionej dekady. (Paweł Gzyl)

GusGus – „Arabian Horse” (2011)

Pełna recenzja »

Jedyny stały członek Gus Gus – Biggi Veira – uważa ten album za najlepszy w dorobku. Z taką oceną można polemizować, przyznać jednak trzeba, że „Arabian Horse” był nareszcie 100% udaną próbą odzyskania przez GusGus świeżości. Podobnie jak na debiucie – również tutaj mamy mieszankę różnorodności + kilka klasycznych już koncertowych bangerów. Chyba nigdy później nie udało się już powtórzyć takiego sukcesu.

Sandwell District – „Sandwell District” (2011)

Regis, Function i Female zdefiniowali płytami swego kolektywu post-punkową wersję techno. Kompaktowy miks ich najlepszych utworów to bez wątpienia jeden z najlepszych albumów w historii gatunku. (Paweł Gzyl)

Andy Stott – „Luxury Problems” (2012)

Pełna recenzja »

Następca przełomowych epek „Passed Me By” i „We Stay Together” przynosi dalsze, przykryte dubowym pogłosem i dubstepowym bassem, pionierskie deformacje rytmiki techno i house’u. Pojawia się tu jednak też element człowieczy w postaci wokaliz Alison Skidmore, co w konsekwencji kreuje zupełnie niepowtarzalny klimat. (Bartek Woynicz)

Voices From The Lake – „Voices From The Lake” (2012)

Klasyk ambiet-techno od włoskiego duetu Voices From The Lake, tworzonego przez Donato Dozzy’ego i Neela, to wciąż fenomen, jedna z najlepszych płyt w tej stylistyce, jakie kiedykolwiek się ukazały i wielkie nadzieje winylowych kolekcjonerów, że kiedyś wreszcie ukaże się wznowienie. Dla tych wszystkich, którzy nie zdążyli kupić płyty przy pierwszej okazji, a kochają ambient i techno. (Ania Pietrzak)

Death Grips – „No Love Deep Web” (2012)

Jak lubią wypominać tacy, co mają na koncie setki godzin czasu ekranowego z Rate Your Music, prawdą jest, że Death Grips wcale nie wymyślili ani łączenia rapu z industrialem, ani grania rockowych riffów na syntezatorach, ani krzyczenia niegramatycznych strumieni świadomości. No Love Deep Web jest jednak nagraniem, na którym te i wszystkie inne użyte środki wyrazu doprowadzone zostają do swoich logicznych konkluzji.

Wszystko, co zbędne i zaburzające wizję zostaje odrzucone, natomiast to, co zostaje, osiąga ekstremum stanowiące po dziś dzień granice tego rodzaju ekspresji. W rezultacie powstała muzyka niezwykle surowa i połyskująca przenikliwymi tonami na tle tektonicznych basów, równocześnie pierwotna i szokująco obca, która z wciąż niezrównaną intensywnością kasandrycznie wyznaczyła paranoiczny, przeciążony ton następującej po niej dekady. (Jessica McComber)

Nils Frahm – „Spaces” (2013)

To nie jest prawdopodobnie najlepsza płyta Frahma, warto jednak wspomnieć ją w tym zestawieniu. To właśnie koncerty zarejestrowane na „Spaces” były początkiem wielkiej, trwającej do dziś mody na neoklasykę. Frahm połączył brzmienia starych syntezatorów z delikatnością pianina, podkręcił emocje do maximum – i zażarło. W 2013 byłem na jego koncercie w małym słowackim klubie. Dziś artysta wypełnia największe koncertowe hale. To wszystko m.in. dzięki sukcesowi „Spaces”. (Krzysiek Stęplowski)

Moderat – „II” (2013)

Kiedyś napisałam na NM recenzję „II” Moderata. Ktoś wtedy stwierdził, że jest ona tak kiepska, że aż mu z zażenowania pranie wyschło. Nie będę więc pisała o tej płycie ponownie, tylko stwierdzę krótko, że po niemal 10 latach od wydania, bez cienia wątpliwości jest to dalej fantastyczny album. (Ania Pietrzak)

Gdy portalowi stuknęła dyszka nasi zachodni sąsiedzi wydali swój drugi album. Materiał na płycie balansuje pomiędzy bardzo wyważonym housem, miminal techno a popem. Ten ostatni manifestuje się w formie genialnie zaaplikowanej formule piosenki w ramach której głosu użyczył Apparat. (Mateusz Piżyński)

Jon Hopkins – „Immunity” (2013)

Ponoć w kontekście najlepszej płyty w dyskografii Hopkinsa panuje nierozstrzygnięty spór o wyższość utworu „Collider” nad „We Disappear”. Osobiście uważam, że oba są równie dobre, a tym, którzy mają wątpliwości polecam trzecią opcję – cudny, blisko 12 minutowy „Sun Harmonics”. Bo mało jest utworów, które dają tyle ciepła i nadziei, co w aktualnej światowej (ch)grzybni jest na wagę złota. (Ania Pietrzak)

Maurice Louca – „Benhayyi Al-Baghbaghan” (2014)

Pełna recenzja »

Wtedy na dobre objawił się światu egipski producent, muzyk Maurice Louca. Tym albumem mocno zamieszkał w tradycyjnym kotle, do którego dolał pokaźną ilość elektroniki. Jedna z najpięknijszech transgresji w muzyce w ostatnich latach. (Łukasz Komła)

Aphex Twin – „Syro” (2014)

Pełna recenzja »

Wydana w 2014 r. płyta „Syro” może nie jest najpopularniejszą płytą Aphexa, ale to właśnie na niej jest utwór Aisatsana, którego można słuchać na całodziennym zapętleniu. Wielkie piękno. Naprawdę chciałabym je usłyszeć na własnym pogrzebie. (Ania Pietrzak)

Sophie – „Product” (2015)

Przy obecnej nadprodukcji każdej możliwej muzyki, ogromnym sukcesem i najczęściej nieosiągalnym marzeniem dowolnego twórcy jest wywarcie jakiegoś wpływu na czyjąś pracę. Co zatem można powiedzieć o SOPHIE, która osobiście odpowiedzialna jest nie tylko za plejadę cudzych nagrań, ale i całe dyskografie i sceny? PRODUCT to oczywiście tylko drobny wycinek z dorobku, którego znaczenie już teraz można porównywać z Kraftwerkiem czy Autechre.

Jednak pierwszy w życiu odsłuch utworów takich jak BIPP czy Lemonade stanowił istne doświadczenie pokoleniowe, bez którego po prostu nie da się zrozumieć ogromnej części krajobrazu współczesnej muzyki elektronicznej, tego właśnie, którego wpływ rozlewa się daleko poza niszę diggerów muzyki, aż do najwyższych sfer popkultury. I tego SOPHIE nie zabierze już nic, nawet jej tragiczna, przedwczesna i bezsensowna śmierć. (Jessica McComber)

Alameda 5 – „Duch Tornada” (2015)

Pełna recenzja »

Nieziemska forma muzyków grających bez oglądania się na mody i zachodnie trendy. Wielka objętościowo płyta o niezliczonej liczbie wolt stylistycznych. Taki kop z półobrotu jeśli chodzi o wejście polskiej muzyki na międzynarodową scenę. I Stanisław Lem w pakiecie. (Jarek Szczęsny)

Oneohtrix Point Never – „Garden of Delete” (2015)

Daniel Lopatin to oczywiście genialny kompozytor i producent, lecz zaryzykuję tezę, że to, dzięki czemu stanowi on jedną z najważniejszych postaci współczesnej muzyki elektronicznej, jest jego talent kolażysty i kompilatora. Gdy ukazało się Garden of Delete, pomysł przefiltrowania przez abstrakcyjną elektronikę wpływów grunge, nu metalu i wszystkiego innego, co ma 20 lat i jest pryszczate i przegięte wydawał się co najmniej ekscentryczny, ot, kolejny barokowy koncept w dyskografii.

Lopatin tymczasem natrafił na koncentrat z zeitgeistu, uchwytując dopiero co zagęszczający się sposób nie tylko myślenia o muzyce, ale także tworzenia w ogóle czy nawet ubierania się, który obecnie jest czymś absolutnie oczywistym i niekwestionowanym dla legionów kultywującej eklektyczne gusta młodzieży w butach na platformach. Garden of Delete z niespotykaną lekkością i rozrzutnością przedstawia pomysły, które kilka lat później tylko zyskały na aktualności, a dialog z przyszłością jest teraz jednym z najbardziej fascynujących aspektów tej płyty. (Jessica McComber)

Jaakko Eino Kalevi – „Jaakko Eino Kalevi” (2015)

Jego imidż i wokal można kochać lub totalnie odrzucać. Sam miewam uczucia mieszane, ostatnie płyty głównie rozczarowują, ale come on, „JEK” to dzieło kompletne. Podrzucił mi to kiedyś algorytm (!) i zdębiałem. Tu nie ma złego numeru, żadnej skuchy, jest za to pełna elegancja, rewelacyjne piosenki i cudowne aranże. Rzecz odrębna. U mnie działa! (Krzysiek Stęplowski)

David Bowie – „Blackstar” (2016)

Pełna recenzja »

Najdotkliwsza muzyczna śmierć w mojej prywatnej historii. Śmierć, której byłem świadkiem i która pozostawia po sobie ogromną czarną dziurę. Plus oczywiście niezapomnianą dyskografię z wybitnym finałem. Wieczne. (Jarek Szczęsny)

Orphx – „Pitchblack Mirror” (2016)

Kanadyjski duet zaczynał na noise’owej scenie, ale z czasem zwrócił się w stronę techno, w pomysłowy sposób wykorzystując swe wcześniejsze doświadczenia. Ich ostatni jak dotąd pełnoprawny album sumuje wszystkie te wpływy we wręcz poetycki sposób. (Paweł Gzyl)

Gas – „Narkopop” (2017)

Pełna recenzja »

Król kolońskiego Kompaktu w 2017 roku wydał materiał, który łączy ciężki marszowy bit i minimal techno przefiltrowany przez ogromną neo-classicalową wrażliwość. To genialny przykład tego, że techno może być subtelne, oniryczne, pastelowe, a przy tym mocno niepokojące. (Mateusz Piżyński)

DWIG – „What’s Paradise” (2017)

Ponoć płyta DWIGa stanowi hołd dla jednego z najważniejszych pytań w życiu. Może tak być, ale przy okazji jest to jedna z najlepszych deep house’owych płyt jakie znam. To wiem na pewno. (Ania Pietrzak)

Belief Defect – „Decadent Yet Depraved” (2017)

Najważniejszym festiwalem w kręgu eksperymentalnej elektroniki był w minionej dekadzie berliński Atonal. A chyba najlepszym występem w jego historii ten, który dał w 2017 duet Belief Defect. Jego jedyny wydany do tej pory album to kwintesencja nowoczesnej wersji industrialu. (Paweł Gzyl)

DJ Healer – „nothing 2 loose” (2018)

Gdybym miała wybrać tylko jedną płytę, którą mogłabym zachować ze sobą na zawsze, byłaby to właśnie „nothing 2 loose” tajemniczego DJ Healera. Przepiękny, uzdrawiający wręcz album, który uznałam za najlepszą płytę 2018 r. (https://www.nowamuzyka.pl/2019/01/03/podsumowanie-roku-2018-3/) ale tak naprawdę jest to w ogóle jedna z najlepszych płyt, jakie kiedykolwiek słyszałam. Nie wybiorę jednego utworu, tej płyty trzeba posłuchać w całości, od początku do ostatniego dźwięku. Dzięki za 20 lat z NM, mam nadzieję, że nadal będziecie z nami, żeby poznawać ciekawą muzykę 🙂 (Ania Pietrzak)

Jaimie Branch – „Fly or Die II: bird dogs of paradise” (2019)

W 2022 roku dopadła nas tragiczna, bolesna i cholernie smutna wiadomość o śmierci Jaimie Branch – amerykańskiej trębaczki, improwizatorki, producentki. Nieodżałowana strata! Dawno nie było w jazzie takiej pancury jak Jaimie (a może nigdy takiej nie było?). „Fly or Die II: bird dogs of paradise” okazało się jej opus magnum. Ona dopiero się rozpędzała, z płyty na płytę zaskakiwała coraz bardziej, za każdym razem wytrącając z poczucia banału, wtórności i ogrywania tego samego. Miała jeszcze tak wiele do przekazania światu. (Łukasz Komła)

Function – „Exiztenz” (2019)

David Sumner znany jest przede wszystkim z mocnego techno, ale na „Existenz” objawił swe bardziej liryczne oblicze. W efekcie dostaliśmy dwie godziny przepięknej muzyki z pogranicza techno i house’u, oddającej nostalgiczny hołd latom 80. (Paweł Gzyl)

Move D. – „Building Bridges” (2019)

Już ponad trzy dekady David Moufang tworzy pod różnymi pseudonimami różne odmiany nowej elektroniki. Pod szyldem Move D. serwuje ostatnio ciepłą i organiczną wersję deep house’u. „Building Bridges” to mistrzowskie ćwiczenie w tej stylistyce. (Paweł Gzyl)

Regis – „Hidden In This Is The Light You Miss” (2020)

Jako jeden z architektów „brzmienia z Birmingham, mógł nagrać kolejny album pełen hipnotycznych killerów. Tymczasem zaserwował transgresyjną elektronikę, łączącą połamaną rytmikę z niepokojącym klimatem i post-punkowym nerwem. Efekt – niesamowity. (Paweł Gzyl)

Nthng – „Hypnotherapy” (2020)

Obok Vrila to właśnie nthng jest moim zdaniem najciekawszym obecnie producentem tworzącym na przecięciu dub techno i ambientu. Album „Hypnotherapy” to kwintesencja jego stylu, który nie tylko warto, ale trzeba poznać! (Ania Pietrzak)

Vril & Rødhåd – „Out Of Place Artefacts” (2020)

Pełna recenzja »

Ambient-techno z czasów pandemii. Nie żebym chciała je wspominać, ale album kapitalny, więc warto o nim przypomnieć. (Ania Pietrzak)

John Glacier – „SHILOH: Lost For Words” (2021)

Powalająca siła prostoty nawijki artystki z Londynu i podkładów Vegyna. Longplej, który trwa zaledwie 23 minuty, ale jest niczym koncentrat brzmień i emocji, balsam CBD na pokaleczoną „miejskim” życiem duszę. Nie znajdziecie tu śladów wymądrzania się, kompleksu mesjasza, czy też nadętych, przeładowanych społecznymi tematami treści.

Album pomógł mi przetrwać ciężkie chwile dlatego odważę się stwierdzić, że artystka brzmi jak Martina Topley Bird, której znudziło się akcentowanie oddechów podczas nagrywania „Pre-Millenium Tension” Tricky’ego i postanowiła była zejść z piedestału i zarymować o tym, co jej leży na sercu. Za szkliście brzmiącą produkcję (szczególnie w górnych rejestrach) odpowiedzialny jest wspomniany wyżej Vegyn. Only diamonds cut diamonds. (Michał Wiśniewski)

Khalab & M’berra Ensemble – „M’berra” (2021)

Spotkanie Włoch i Mali na jednym wspaniałym wydaniu, które ze świata tribal house’u i pustynnego bluesa wyciąga to co najlepsze. Wystarczy tylko dodać, że za wydaniem płyty stoi wytwórnia Real World Records, która słynie z prezentowania niezwykle ciekawych zestawień korzeni z nowoczesnością. (Mikołaj Pajdak)







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy