Łukasz Polowczyk – współzałożyciel projektu aint about me – opowiada o jego początkach w Nowym Jorku, muzycznych i duchowych metamorfozach, o inspiracjach, depresji, medytacji i wielu innych aspektach życia.
Pod koniec listopada 2020 roku ukazała się pierwsza kaseta aint about me, czyli przedsięwzięcia założonego przez Łukasza Polowczyka (wokalisty, kompozytora, poety, promotora, nauczyciela, artysty dźwiękowego) i Jana Wagnera (pianisty, kompozytora, producenta). Do współpracy zaprosili znakomitych instrumentalistów takich jak Petter Eldh, Ramón Oliveras, Simon Spiess, Tobias Preisig, Rider Shafique i Benedikt Wieland.
Przy okazji odsyłam do mojej recenzji albumu aint about me. Dodam, że ten materiał znalazł się także na mojej liście najważniejszych wydawnictw roku 2020.
Łukasz Komła: Zanim odbędziemy podróż do teraźniejszości i będziemy rozmawiać o twoim projekcie aint about me współtworzonym z Janem Wagnerem, to przed nami trochę wspomnień, więc najpierw chciałbym, abyś wskoczył do wehikułu zwanego „przeszłość” – jeśli w ogóle istnieje coś takiego – i mając do wykorzystania nie tylko mapę geograficzną, ale też tą światopoglądową, i zechciał na niej narysować swoje korzenie, to gdzie one by były?
Łukasz Polowczyk: Urodziłem się w Sosnowcu, ale moje wczesne dzieciństwo, a potem okres dorastania, spędziłem kursując pomiędzy Nowym Jorkiem a Warszawą. To były wczesne lata 80. i 90., a więc okres dynamicznych przemian. I powiem ci, że te dwa miasta tak ekstremalnie różniły się od siebie w tych czasach, że aż trudno jest to sobie teraz wyobrazić.
Nowy Jork był dosłownie batmanowskim Gotham! Z jednej strony boom ekonomiczny, hiperkapitalizm, z drugiej – ekstremalna przestępczość, ulice pełne bezdomnych, porażająca wręcz kolorem eksplozja graffiti, multikulti, początek kultury hip-hopowej: boom-boxy, electro, dzieciaki tańczące breaka na ulicach i w metrze. A Warszawa to PRL-owska szarość, bloki, puste sklepy, kolejki praktycznie po wszystko, no i podzielony naród. Wojna domowa! Dwa kanały państwowej telewizji, ale i też pięknie kwitnący i absolutnie bezkompromisowy rodzimy punk rock. Pomarańczowa alternatywa i prawdziwy DIY. A ja, bracie, raz tu, raz tam. Odnośnie moich poglądów, to zostałem skazany na to żeby być humanistą! Bo doznałem tego, że ludzie są tacy sami wszędzie! Taka jest prawda. Jedni są dobrzy, drudzy nie. Ale prawie wszystkim chodzi o to samo: każdy na swój własny sposób szuka szczęścia. Dlatego dla mnie liczy się człowiek i oczywiście przyroda. A pojęcia typu tradycja, czy naród są dla mnie naprawdę wtórne, bo to tylko oprogramowanie i to niestety często bardzo słabe oraz przeterminowane. Nie tylko można, ale wręcz trzeba cały czas modyfikować ten kod i to w taki sposób aby on służył ludziom, bo po to jest.
Zdecydowanie zostańmy jeszcze w Nowym Jorku (śmiech) niż w szarej Warszawie. Jak wracasz myślami do okresu szkolonego w Stanach Zjednoczonych to, co ci przychodzi do głowy?
Liceum było dla mnie największym szokiem, bo szkoły podstawowe są wszędzie w miarę podobne – masz do czynienia z dzieciakami, więc wszystko jest raczej w wersji light. Ale w liceum zaczyna się już poważniejsza jazda i w wypadku nowojorskich liceów skala przemocy jest wręcz porażającą. Na szczęście nie było u nas strzelanin, ale pistolety były. Były też naostrzone śrubokręty, młotki ciesielskie i bardzo popularne w tamtych czasach, bo tanie i skuteczne, noże do tapet. Ale z tych bardziej pozytywnych rzeczy, to nasza ekipa była naprawdę wyjątkowa! Byliśmy taką eklektyczną zbitką wszystkich subkultur i nacji, taki ONZ undergroundu. Skinheadzi S.H.A.R.P. pochodzenia koreańskiego, kolumbijskiego i meksykańskiego, afroamerykański metalowiec, później raper, a obecnie lider grupy Rebelmatic. Greccy hardcore’owcy, Włosi, którzy nie wiem właściwie czego słuchali, ale jeździli super furami i z nami trzymali. Wszyscy, oprócz Włochów (śmiech), żartuję sobie oczywiście, żyli muzą. Co chwilę ktoś odkrywał coś nowego i zgrywał innym. Kasety i kompakty były w ciągłym ruchu. Były to czasy kiedy hip-hop cały czas ewoluował, wręcz z tygodnia na tydzień. A my, jako ekipa, słuchaliśmy prawie wszystkiego co miało jakiegoś kopa – od rapu, przez punk, hardcore i ska, po death metal.
Niesamowita opowieść dziejąca się w wyjątkowym czasach. Z jednej strony czyhające w szkole poczucie zagrożenia, a z drugiej – ciepłe wspomnienia o paczce przyjaciół i buzująca w żyłach muzyczna energia. Ciekawi mnie, czy trzymałeś sztamę w tamtym okresie – jak i później – z Afroamerykanami?
Jak już wcześniej wspominałem, nasza załoga była totalnie multikulti, łącznie z Latynosami, Azjatami i Afroamerykanami. To, co jest ciekawe, to to, że w tych czasach, a mówimy tu o latach 90., to jak ktoś był czarnym i słuchał metalu, punku, czy nowojorskiego hardcore’a, to był uważany za jakiegoś totalnego freaka! I to głównie właśnie w swoim środowisku. Bo myślimy tu o czasach, które grubo poprzedzały pojawienie się instytucji typu Afro-Punk, które znormalizowały wizerunek afro-alternatywnych subkultur. Trochę trudno jest to sobie dziś wyobrazić, ale muzyka gitarowa była wtedy naprawdę powszechnie uważana za muzykę białych i tak też była promowana przez media. I to do tego stopnia, że często młodzi Afroamerykanie nie wiedzieli, że korzenie tej muzyki sięgają bluesa i proto-rock’n’rolla, które oczywiście były muzyką afroamerykańską. Zespoły typu Bad Brains, 24-7 Spyz, czy Living Color walczyły z tym stanem rzeczy, ale trudno im było się przebić przez ten medialny status-quo.
W twojej twórczości tak samo ważny jest dźwięk, jak i słowo mówione (tzw. spoken word). Co było pierwsze w twoim życiu: muzyka czy pisanie? Jak wspominasz swoje początki z odkrywania, doświadczania sztuki?
Muzyka stanowczo była pierwsza! Miałem siedem albo osiem lat jak udało mi się naciągnąć rodziców na winyl Michaela Jacksona Thriller, i to jeszcze w wydaniu „picture disc” z okładką wydrukowaną na samej płycie! A wyobraź sobie, że znalazłem ją w sklepie z zabawkami! Rok później usłyszałem w radiu 5 Minutes of Funk zespołu Whodini i tu nastąpiła jakaś totalna duchowa transformacja. Do tej pory pamiętam to uczycie jak poznałem tę mieszankę electro i funku, to było coś w rodzaju jakby poraził mnie prąd, jakbym został rozbity na atomy, a potem ponownie złożony, ale tym razem wypełniony jakąś wyższą wibracją.
To właśnie dzięki hip-hopowi, a potem punkowi otworzył się przede mną bogaty świat subkultur i całego podziemia muzycznego. Do tej pory czuje się tam najlepiej i szukam właśnie takich nieskażonych form ekspresji, czyli muzyki która działa jak lustro i odbija to, co się dzieje wokół nas; w ogóle nie interesuje mnie muzyka typu czysty produkt. A swoją drogą, wczesny hip-hop i punk rock wręcz wymagały od ciebie jako słuchacza, żebyś też coś tworzył! Absolutnie nie chodziło tam o bierną konsumpcję, tylko właśnie o działanie. DIY! Więc ta chęć tworzenia została zaszczepiona we mnie bardzo wcześnie. A jeśli chodzi o sztukę i tak naprawdę o to, co w niej chodzi (śmiech) zrozumiałem dopiero po tym, jak zarzuciłem kwasa i poszedłem na cały dzień do Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Rekomenduje każdemu (śmiech)!
Kiedy zacząłeś odkrywać kluby muzyczne w Nowym Jorku?
Zaczęło się w liceum, były to głównie koncerty hardcore’owe, bo ta muza była nasza i lokalna. Nawet nie wyobrażasz sobie ile znanych kapel hardcore’owych pochodzi z Queensu! NY Hoods, Sick of it All, Token Entry, Murphy’s Law, Leeway, Dmize, Outburst, Rest in Pieces, Gorilla Biscuits, Crown of Thornz. Ramones! Lou Koller, wokalista Sick of it All, mieszkał niedaleko mnie i często przychodził do wypożyczalni kaset wideo, w której wtedy pracowałem. Jedno z takich mega pozytywnych wspomnień z tamtych czasów to jak Lou zaprosił mnie do siebie do domu i ze współlokatorami degustowaliśmy świeżo upieczone ciasteczka owsiane jego mamy, były mega hardcore’owe (śmiech)!
Takie chwile zostają na zawsze, są ponadczasowe i oprószone jakąś swoistą magią. Co było później, kiedy skończyłeś liceum, jak dalej wyglądała twoja muzyczna podróż?
Potem to już było z górki. Na uczelni zaczęły się wypady na undergroundowe koncerty hip-hopowe. Potem sypnęły się imprezy typu jungle i drum and bass. Więc moje horyzonty muzyczne cały czas się poszerzały. Hip-hop i elektronika też strasznie szybko się rozwijały jako gatunki w tych latach. Z tygodnia na tydzień ewoluowały style rymowania, podkładów, pojawiały się nowe wytwórnie i było coś w podtekście tego wszystkiego, czego mi teraz trochę brakuje, a mianowicie, chodziło o tworzenie rzeczy nowych, nie powtarzanie tego co już było powiedziane. Jak ktoś kopiował, klonował czyiś styl, albo się powtarzał to był z miejsca skasowany. Imprezy z muzyką elektroniczną też były bardzo eklektyczne, na jednej scenie grali 4-hero, na mniejszej Vadim, a w przejściu totalnie coś abstrakcyjnego. I to było normalne! A teraz większość imprez jest krojona pod konkretny gatunek, albo nawet jakiś podgatunek w ogóle. Tylko festiwale tak naprawdę dają ci możliwość odkrywania czegoś nowego.
To były szalone czasy w muzyce, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Lata 90. to erupcja wielu nowych brzmień nie tylko w elektronice, ale również w świecie gitarowego grania. Czy to właśnie wtedy, w tamtych latach, poczułeś, że chciałbyś tworzyć także własną muzykę? Ciągnęło cię do grania instrumentach?
Nie wiem skąd się to u mnie wzięło, ale jakoś od zawsze chciałem zajmować się muzyką! Trudno w moim przypadku mówić o instrumentach, bo dość wcześnie przerzuciłem się na wokale. Były oczywiście jakieś podejścia do gitary, ale takie na poziomie power chordów i prymitywnych solówek. Moje pierwsze projekty zrodziły się jeszcze w liceum. Miałem zespól hardcore’owy i projekt hip-hopowy. Ten pierwszy się rozpadł jeszcze przed pierwszym koncertem (śmiech), a z tym drugim nawet zagraliśmy parę koncertów. To był projekt współtworzony z moim przyjacielem Cagey’em, który zmarł w tym roku. I to między innymi jemu zadedykowałem płytę aint about me.
Przenieśmy się więc ze Stanów Zjednoczonych do Europy. Bo jak wcześniej wspomniałeś twoje życie było podzielone między Nowym Jorkiem a Warszawą. Wiem, że przez jakiś czas mieszkałeś także w Hiszpanii. A jak to się stało, że trafiłeś do Niemiec i jak tam rozwijały się twoje działania związane z muzyką?
Zgadza się, z Nowego Jorku do Berlina trafiłem jakoś rok po 11 września 2001 r. A stało się to ze względu na kobietę z którą wtedy byłem mocno związany. Chodziło o ocalenie związku i oczywiście nic z tego nie wyszło (śmiech). Ale sam fakt, że się tu znalazłem zmienił wszystko. Dwa miesiące po wylądowaniu w Berlinie nagrywałem już ze składem Al Haca, wkrótce zaczęły się koncerty, mała trasa. Potem zacząłem nagrywać z Robotem Kochem. Miało być tylko intro do jego mixtape’u, a skończyło się na tym, że nagraliśmy całą płytę. Tak powstał projekt Tape vs RQM, z którym wydaliśmy dwa krążki dla wytwórni Kitty Yo, tej samej co wypromowała Peaches i Gonzalesa. A potem to już poszło z górki! Była trasa ze Stereo Mcs, koncerty na imprezach z MIA, Modeselektor, Kool Kiethem, El-P z Run The Jewels, Peterem Kruderem, Dälek, a nawet udało się nam zagrać przed Missy Elliott.
Szczęście w nieszczęściu, a koniec początkiem powstania splotu niezwykłych sytuacji, jak na to spojrzymy po latach. Myślę, że nie żałujesz podjętej wówczas decyzji odnośnie przeprowadzki do Berlina. Dziś jesteś już zupełnie w innym miejscu pod względem duchowym, mentalnym czy nawet artystycznym. Już od dobrych paru lat zajmujesz się również promowaniem twórczości innych artystów oraz poświęcasz się działalności warsztatowej. Jak to się zaczęło i czym się zajmujesz na warsztatach?
Tak, bardzo dużo się wydarzyło od tamtego czasu. Po pierwsze, była długa cisza. Coś tam wydawałem gościnnie pod rożnymi aliasami i zacząłem produkować muzykę czysto eksperymentalną, której jeszcze nie wydawałem. W tym czasie, z racji tego, że nie wiedziałem czy będę jeszcze coś wydawać, zacząłem pomagać innym artystom z promocją muzyki i całą stroną wizualną. No i po drodze zostałem ojcem, co kompletnie zmieniło wszystko. Na lepsze. To moim pociechom zawdzięczam to, że nagrałem tę płytę i znalazłem nowe podejście do tworzenia, o wiele zdrowsze (śmiech).
Moje warsztaty są głównie o potencjale strony wizualnej odnośnie budowaniu świata wokół muzyki, walczę o to żeby artyści wiedzieli, że obok muzyki tworzą też sztukę wizualną, która uzupełnia świat dźwięków, że jest to swojego rodzaju język, a nie tylko oprawa i opakowanie. Używam tej platformy też po to, żeby muzykom przypominać, że to oni współtworzą rzeczywistość i to co robią jest bardzo ważne, że wykracza poza tworzenie produktów. A szczególnie w tych czasach, kiedy się okazuje, że nie można ufać żadnym instytucjom i trzeba uważnie podchodzić do tego, co jest w mediach i wszystko weryfikować, a więc kultura w takim kontekście staje się bardzo ważnym filtrem.
Wydaje się, że trudno określić konkretną datę, ale przyjmijmy cezurę czasową rok 2020, na Ziemię spada projekt aint about me, który współtworzysz z Janem Wagnerem. Pod koniec listopada ukazało się pierwsze wasze wydawnictwo zatytułowane po prostu aint about me w formie cyfrowej, limitowanej edycji kaset i książki z twoimi tekstami w towarzystwie ilustracji rrrumburaka. Do współpracy zaprosiliście także innych znakomitych artystów: Pettera Eldha, Ramóna Oliverasa, Simona Spiessa, Tobiasa Preisiga, Ridera Shafique’a i Benedikta Wielanda. W takim razie, gdzie bije źródło aint about me?
W podświadomości! (śmiech). Śmieje się, ale taka jest prawda. Ta płyta, te słowa – to wszystko dojrzewało we mnie przez jakieś dwanaście lat! Działo się to podprogowo, w ogóle nie odnotowałem tego świadomie. Nie miałem żadnego zamiaru nagrywać albumu, a na pewno niczego oficjalnie wydawać. W marcu, Jan nagrał fortepian pod kolaż moich krótkich wierszy, które mam nadzieje, że opublikuje jakoś niedługo, bo wszystko jest już gotowe – i to co nagrał tak dobrze zabrzmiało z moim głosem, że obaj byliśmy w szoku. Parę tygodni później, poczułem i to całkiem dosłownie, że mam w sobie płytę, że ona we mnie siedzi. Nigdy przedtem nie miałem takiego uczucia. Zadzwoniłem do niego i mu o tym opowiedziałem, a on: to nagrywamy! I tak zaczął się ten projekt!
Mistyczna kompozycja otwierająca całość watching kali sashay with my arm in her jaw locked, doskonale wprowadza w klimat aint about me. Brzmi jak wyrywanie naszej duszy z objęć nieczystych mocy, a z drugiej strony określiłbym to swoistym rytuałem ablucji, gdzie w roli głównej występuję Kali. Skąd u ciebie fascynacja hinduizmem?
Od razu po nagraniu tego utworu wiedziałem, że mam wstęp do płyty, inwokację wprowadzającą słuchacza, nadającą ton całemu materiałowi. Kali jest boginią, która mieczem oświecenia, czyli wiedzy, ścina głowy swoim wiernym – uśmierca ego i wyzwala ich z wszelkich iluzji. Właściwie cały ten album jest o tym, na co wskazuje sama nazwa projektu: aint about me, czyli nie chodzi o mnie.
Od kiedy pamiętam, zawsze ciekawiły mnie różne tradycje duchowe, może dlatego, że nie wychowałem się chodząc do kościoła. I też przez to, że nie zostałem zastraszony i sformatowany, żeby w coś wierzyć dosłownie i mieć wrogie nastawienie do innych tradycji. Zawsze traktowałem wszystkie religie nie tylko z pewnym dystansem, ale też jako różne sposoby opisywania tej samej rzeczy, czyli naszej świadomości i naszego stosunku do misterium. Hinduizm jest akurat bardzo rozwiniętym, bogatym system, można powiedzieć, ze wręcz High Definition w porównaniu do innych tradycji. Tam absolut jest opisany za pomocą różnych bóstw, które są oczywiście rożnymi aspektami tej same „rzeczy”, bo trudno jest opisać coś tak skomplikowanego używając tylko jednego słowa, bądź obrazu. Ale jeśli chodzi o moją własną drogę duchową, to najbliżej jest mi do Buddyzmu Zen. Liczy się tam tylko praktyka i nie ma praktycznie żadnej dogmy. Po prostu siadasz i medytujesz.
Wiem, że od dawna medytujesz. Jak to wpływa na twój proces myślenia o muzyce, słowach, czy po prostu o życiu?
To prawda, medytuję już od wielu lat! Odkryłem medytację jak miałem szesnaście lat, ale dopiero od ostatnich czterech robię to regularnie i powiem ci, że jest to zupełnie inna bajka. Jak człowiek siada dzień w dzień i obserwuje co się w nim dzieje, to wszystko się zmienia i to na lepsze! Nabierasz dystansu do swoich myśli, a cały proces myślenia staje się przejrzystszy. Łatwiej jest tez rozwiązać te wszystkie supły emocjonalne, które cały czas tworzymy i zbieramy w sobie. No i jest się częściej obecnym tu i teraz. Wszystkie te rzeczy wpływają na to, że życie staje się bogatsze, piękniejsze, bo ono naprawdę takie jest, tylko jak człowiek się zapętli i pędzi przez życie, to tego po prostu nie widzi. A odnośnie tego jak medytacja wpływa na proces twórczy, to jak zaczynasz widzieć świat i siebie w większej rozdzielczości i jesteś świadomy tego, co się wokół ciebie dzieje, jest wtedy o czym opowiadać. Rekomenduję to każdemu! To nic nie kosztuje, a wzbogaca życie i leczy.
Od początku intryguje mnie okłada zdobiąca aint about me, chodzi o widoczną na niej czarną kość, oplecioną złotą smugą. Opowiadasz o tym w utworze the day i powdered and snorted my black bones, dokładnie o mikropęknięciach w duszy, ciele i o sklejaniu siebie na nowo. Co się kryje za tym procesem?
Okładka odnosi się do japońskiej tradycji kintsugi, w której chodzi o to, że jak zbijesz jakieś naczynie, albo zepsujesz jakiś przedmiot, to z szacunku dla tej rzeczy sklejasz ją zlotem, w wyniku czego ta skaza staje się najpiękniejszą częścią tego przedmiotu. Tak samo jest z nami! Żyjąc zbierasz rożnego rodzaju blizny i z czasem one zaczynają ciebie definiować. I co się okazuje? Nasze największe upadki stają się naszymi największymi nauczycielami! Mądrość, charakter, postawa moralna, tych rzeczy nie da się inaczej przyswoić ani nauczyć, one się rodzą z błędów. I to jest prawdziwym złotem.
W swoich tekstach – niekoniecznie wprost – wyraźnie podkreślasz grubą linią problem depresji, opisując całą gamę emocji towarzyszących tym mrocznym stanom umysłu. Wypada wspomnieć chociażby utwór the sister friend of a black hole, choć nie zostawiasz odbiorców oblepionych czarną, lepką, gęstą mazią w postaci krańcowych myśli, lecz pokazujesz pewien etap przejściowy, aż do momentu wyciagnięcia pomocnej dłoni w happiness is a long equation, dając nadzieję i światło. A jak to było u ciebie, jeśli myślisz o życiowych „pęknięciach”, które znacząco wpłynęły na stan twojego ducha?
No cóż, depresja jest nierozłączną częścią życia, tak jak radość i chęć życia, jest po prostu druga strona tego medalu. Stany depresyjne to oczywiście całe bogate spektrum, od kompletnej pustki i wypalenia po pewnego rodzaju niemoc i brak energii witalnej w rożnym stopniu. Po za ekstremalnymi wymiarami depresji, które potrafią kompletnie wyniszczyć człowieka, to większy problem widzę w tym jakie mamy podejście do depresji jako społeczeństwo. Po przez to, że zajmujemy się głównie kultywowaniem uśmiechniętego konsumenta, po prostu nie ma miejsca na emocje, które wykraczają po za tzw. „happy go lucky”. Wystarczy spojrzeć na billboardy, czy okładki magazynów – tam są same uśmiechnięte twarze. Instagram! Do czego to prowadzi? Ludzie tłumią w sobie smutek, melancholie, niezadowolenie z życia, co oczywiście prowadzi do depresji. I nie dają sobie rady z tymi uczuciami, bo wydaje im się, że jest z nimi coś nie tak, że odchylają się od normy. Nie zdając sobie, oczywiście sprawy z tego, że ta norma jest z natury umowna i nieosiągalna. Jeszcze dodam, że bez depresji duchowa, psychiczna transformacja nie jest w ogóle możliwa. Mistycy nazywają transformacyjną moc depresji jako: the dark night of the soul. Każdy na swojej drodze duchowej musi przetrwać taki moment, w którym światło jest kompletnie przyćmione.
Przejmująca kompozycja when i die play my bones like a balafon arpeggio dotyka tematu śmierci, ale w dość abstrakcyjnym ujęciu. Zastanawiam się, jak brzmiałaby taka melodia? Czy przeraża cię wizja własnej śmierci?
Trafiłeś w sedno tego utworu! To co chciałem uchwycić to właśnie takie meksykańskie, a dokładnie nowoorleańskie podejście do śmierci, czyli, że jest ona naturalną puentą życia. Bo przecież to śmierć nadaje sens wszystkiemu temu co robimy. Oczywiście od nas zależy to w jaki sposób korzystamy z czasu spędzonego tu, na Ziemi, ale zakładając, że korzystaliśmy z życia pełnymi garściami, jest co potem celebrować. W tym tekście opisuje między innymi tradycyjny pogrzeb nowoorleański, czyli tzw. second line, który jest właściwie paradą prowadzoną przez orkiestrę dętą. Już nie raz mówiłem swojej małżonce, ze mój pogrzeb powinien być przede wszystkim spotkaniem ludzi, których bardzo kocham, ma być przy dobrym jedzeniu i świetnej muzie! A „Love Supreme” na pewno będzie grane! Ostatni utwór!
A jak taki utwór, by zabrzmiał? Na pewno byłoby w nim słychać to, że kocham życie!
W nagraniu blow out all the stained glass windows in all the temples simultaneously padają nazwiska takich artystów jak Jackson Pollock, czy Elvin Jones. Chciałbym żebyś opowiedział o swoich inspiracjach, tych z kręgu sztuki, muzyki, literatury i filmu, które wirowały nad projektem aint about me.
Nawiązanie do obrazów Jacksona Pollocka w tym wypadku to czysto wizualna asocjacja, odnosząca się do innych obrazów zawartych w tym tekście: „wybuch wszystkich witraży we wszystkich świątyniach na świecie”, implozja wszechświata, czyli nawiązanie do teorii w fizyce mówiącej o implozji na skutek maksymalnego rozciągnięcia czasoprzestrzeni. Pollock malował „tańcząc” wokół swoich obrazów, które leżały na ziemi. Jego malarstwo w pewnym sensie jest wizualizacją jazzu, a na pewno nawiązuje do jazzu odnośnie techniki, a szczególnie jeśli chodzi o improwizację i abstrakcje rytmiczne. Jego obrazy są bardzo rytmiczne, stąd też to moje skojarzenie z Elvinem Jones’em, perkusistą Johna Coltrane’a.
Jeśli chodzi o moje osobiste inspiracje, to na pewno właśnie perkusiści jazzowi z lat 60., czyli właśnie Elvin Jones, Rashied Ali i Milford Graves. Są to muzycy, którzy uwolnili jazz i w ogóle muzykę od pojęcia jednolitego czasu. Oni grają w różnych tempach w tym samym czasie i dzięki temu reszta muzyków, z którymi grali mogła wybierać odpowiednie tempo dla siebie, lub poruszać się pomiędzy rożnymi tempami. Była to istna zabawa czasem, oni zamienili linearny czas w płynne tworzywo. Nagrywając ten materiał po raz pierwszy pozwoliłem sobie na taką właśnie wolność rytmiczną, bez kompleksowo. Zawsze mnie ciągnęło do takich rytmów, nawet w czasach kiedy nagrywałem kawałki hip-hopowe, nawet wtedy sobie tak pływałem. Ale! Zawsze gdzieś tam podświadomie wydawało mi się, że robię coś nie tak, albo na pewno pod prąd. Dopiero po odkryciu Milforda Gravesa doceniłem to moje naturalne odchylenie od norm rytmiki. I stad bierze się ta wolność w tych właśnie nagraniach, podszyta z resztą radością tworzenia, takiego bez kompleksów. Na tej płycie w ogóle nie używaliśmy metronomu, wszyscy grali na czuja. Notabene, większość z tych utworów powstało wokół wokalu nagranego a’capella.
Dość szeroko opowiadałeś na łamach Nowej Muzyki o utworze watching tarot card XVI come to life w trakcie premiery tego singla, gdzie opisujesz swoje przeżycia podczas ataku terrorystycznego na World Trade Center. To może tym razem zdradzisz kulisy prac w studiu nad tym numerem, jak i całego materiału?
To był jeden z pierwszych utworów, które zarejestrowałem i był on właśnie nagrany zupełnie bez podkładu, czyli a’capella. Po nagraniu od razu wysłałem pliki do Jana Wagnera, który wtedy był w Portugalii, w trasie koncertowej z Tobiasem Preisigiem, zanim nadeszło całe to fiasko związane z pandemią. Dosłownie następnego dnia Jan wysłał mi szkic tej kompozycji, z tym podkładem dronowym, który jest w tle i z obniżonym o parę oktaw wokalem. Napisał mi też, że się popłakał jak to usłyszał w całości! Obniżony wokal na początku w tym utworze służył tylko po to, żeby zwolnic tempo tego, co nagrałem, bo treść tego się domagała, by dać słuchaczowi czas na przetrawienie tego wszystkiego. A ja miałem na podstawie tego szkicu nagrać nowy wokal, tylko że o wiele wolniej. Próbowałem przez parę tygodni i w końcu zarejestrowałem coś, co technicznie było „perfekcyjne”, ale już nie miało w sobie szczypty duszy. Wiec postanowiliśmy wydać ten utwór z tym ekstremalnie obniżonym wokalem z pierwszej sesji. I od tego momentu, już nie próbowałem niczego powtarzać, więc wszystkie ścieżki wokalne na tej płycie zawierają pierwsze, spontaniczne wersje. Podobnie jest z gościnnymi dogrywkami. W tym wypadku dograliśmy tylko skrzypce Tobiasa Preisiga, i to jego pierwsze podejście, co też słychać.
Nie sposób nie wspomnieć o wydarzeniach w Stanach Zjednoczonych związanych ze śmiercią George’a Floyda, których echa dochodzą w police precincts up in flames like sage. Osobiście byłem zdruzgotany tym, jak reagowały na tą sytuację prawicowe środowiska, bo oczywiście narodowcy nie pozostawili żadnych złudzeń. Puściły – i tak wątłe – szwy, ksenofobia rozlała się po Internecie, zakreślając krąg nienawiści, agresji i arogancji. Jak dzisiaj patrzysz na to, co się wydarzyło 25 maja 2020 r. w Minneapolis?
Przerażające jest to, że pękamy w szwach jako społeczeństwo, a momentami myślę, że nawet jako cywilizacja. Jesteśmy tak podzieleni i to tak bez sensu! I dzieje się to w momencie kiedy osiągamy pewne apogeum cywilizacyjne, techniczne, naukowe, kiedy przeciętnemu człowiekowi naprawdę żyje się lepiej niż kiedykolwiek w historii. I jest to wręcz ironiczne, że to właśnie w tym momencie następuje jakiś irracjonalny zwrot w kierunku średniowiecza. Wzrastają tendencje plemienne, anty-humanitaryzm, wrogość wobec metod naukowych itd. Nie ogarniam tego! Naprawdę! A sytuacja Afroamerykanów boli mnie o tyle bardziej, że odnośnie osobistego bezpieczeństwa, ich sytuacja wcale się nie zmienia na lepsze. I jest to bardzo przykre, że George Floyd nie był pierwszym takim przypadkiem i od momentu kiedy zginął, takich incydentów było naprawdę mnóstwo! O tym się po prostu nie mówi. Ale to co natchnęło mnie trochę optymizmem, to to, że po raz pierwszy media stanęły po stronie ofiary a nie policji! W końcu świadomość tego, że istnieje instytucjonalny rasizm przedarła się do mainstreamu. A to jest naprawdę dużym osiągnieciem! Puszki Pandory nie da się już zamknąć.
Przepiękna coda let’s kiss and forget zamyka cały album. Ten fragment wzrusza mnie wręcz do łez, więc wracam do niego – jak i całego materiału – w określonych odstępach emocjonalnych. Uważam, że dłoń z taką perełką trzeba otwierać w wyjątkowych sytuacjach albo wręcz przeciwnie – znienacka, dać się zaskoczyć. Ciekawi mnie, o czy chciałbyś tu zapomnieć?
Ten utwór to czysta improwizacja. Nagrałem go dosłownie w tyle czasu, ile trwa sam podkład, tuż przed wyjściem z pracy. Miałem już nawet założoną kurtkę. A emocje w nim zawarte, to cała ta frustracja po tej mozolnej walce z „Watching Tarot…”, kiedy katowałem się od tygodni nagrywaniem tych wokali i za każdym razem było w nich mniej soulu. Powiem ci, że dla mnie ten utwór też jest swojego rodzaju enigmą, sam go cały czas odkrywam. Bardzo do mnie przemawia kwestia: „mogę opowiedzieć swoją historię na tysiąc i jeden sposobów i każdy z nich będzie prawdziwy, podobnie jest z tobą”. Bo przecież tak jest! Każdy z nas jest zbiorem różnych historii, swoich i nie tylko, a każdą z tych historii można opowiedzieć z punktu widzenia obserwatora, albo innej osoby, która akurat tam z nami była, lub w formie wewnętrznego dialogu. Można ją wrzucić w kontekst biografii, który oczywiście poszerzy jej znaczenie. Jest to naprawdę fascynujące i piękne zarazem.
Jesteśmy kilka tygodni po premierze aint about me, nie wiem czy to dobry moment na takie pytanie, ale czy myślisz o jakieś kontynuacji pod tym szyldem?
Tak! Szkice muzyczne zbieram już od paru miesięcy i przymierzam się powoli do pierwszych nagrań. Nie wiem, ile to wszystko potrwa. Czy będzie z górki jak z poprzednią płytą, czy proces będzie się ciągnął latami? Chciałbym zachować w sobie taką pokorę, że nieważne ile to potrwa, bo tak naprawdę nie wiadomo jakie karty życie rozda mi w tym roku. Jak mieliśmy w zeszłym roku, my wszyscy, dobrze wiemy.
Pandemiczna sytuacja na świecie spędza koncertowy sen z powiek. Granie na żywo przed publicznością stało się czymś na wagę złota dla obu stron, myślę tu o relacji: artysta – publiczność. Czy rozważałeś zaprezentowanie nagrań aint about me na żywo?
Chciałbym kiedyś zagrać ten materiał na żywo i to w pełnym składzie. Wszyscy muzycy, którzy grali na tym albumie to bestie jeśli chodzi o czystą improwizację! I tak właśnie wyobrażam sobie nasz koncert: luźne interpretacje, pełne niespodzianek i podane w formie transu. No risk, no fun! W dodatku, ja naprawdę nie potrafię odgrzewać tego samego placka…
Na koniec dodam, że czekam na kolejne artystyczne wcielenie Łukasza Polowczyka, bez znaczenia pod jaką nazwą i w jakiej konfiguracji personalnej. Być może już podświadomie krążymy wokół rodzącej się energii, która czeka na iskrę by eksplodować w odpowiednim momencie?
Dziękuję ci serdecznie! Świetnie mi się z tobą rozmawiało. I powiem ci tak, jak coś nowego się zrodzi, to na pewno usłyszysz to pierwszy!
*Na zdjęciu: Łukasz Polowczyk, fot. Julian Górecki