Wpisz i kliknij enter

Emocjonalna surowość jest naprawdę piękna – rozmowa z Łukaszem Polowczykiem

Artysta opowiada o kulisach powstawania nowego materiału i jakie nagrania terenowe stały się punktem wyjścia do opowiedzenia o swoim życiu, o tym jaki wpływ mają na nas social media, o kondycji duszy oraz rynku muzycznego, a także o swoich inspiracjach, szukaniu ciszy i wielu innych kwestiach.

27 października światło dzienne ujrzał nowy projekt Łukasza Polowczyka (znany m.in. z aint about me) – wokalisty, kompozytora, poety, promotora i nauczyciela od wielu lat związanego z berlińską sceną – pod nazwą „Noise in the Key of Life”. To prawie 25-minutowy kolaż dźwiękowy z dołączoną do niego książeczką, w której przeczytać można obszerny komentarz artysty do poszczególnych fragmentów składających się na „Noise in the Key of Life”. Wydawnictwo można odsłuchać oraz zakupić poprzez stronę Bandcamp.

Łukasz Komła: W strumieniu dźwiękowym „Noise in the Key of Life” tętni wiele warstw – są mniej lub bardziej ukryte, a niekiedy mocniej wyeksponowane. Na początek opowiedz więcej o tym, gdzie najbardziej ciągnęło cię z rejestratorem dźwiękowym?

Łukasz Polowczyk: Nie wiem, czy miałeś kiedyś okazję nagrywać na dobrym sprzęcie, ale jest to naprawdę niesamowite przeżycie! Zakładasz słuchawki i nagle wydaje ci się, że słyszysz świat na nowo. Zdajesz sobie sprawę z tego, że prawie wszystko wokół ciebie generuje jakiś dźwięk, a ty całe życie tego nie słyszałeś, bo funkcjonowałeś na bardzo wąskim paśmie!

Jak zacząłem nagrywać, to chodziłem z rejestratorem w ręku i w słuchawkach non-stop. Słuchałem wszystkiego – dosłownie! Zacząłem poznawać świat na nowo, jak dziecko!

Kiedyś miałem okazję pochodzić trochę z rejestratorem Zoom H2N. To prawda, słuchanie otoczenia z tej perspektywy ociera się o metafizyczną powłokę świata różnorodnych dźwięków. Tak jak mówisz, funkcjonujemy w wąskim spektrum dźwięków, więc nasze wnętrze musi dojrzeć do tego, by mogło przyjąć tak subtelny strumień nowych wrażeń. W pośpiechu i przy braku otwartości jest to absolutnie niemożliwe do zrealizowania. Dużo się dziś mówi o problemie związanym z trudnością skupienia uwagi. Przekłada się to na każdy filar sztuki. Na to rozproszenie świat sam sobie zapracował. Jak twoim zdaniem można lepiej zadbać o nasze możliwości skupienia?

Niestety jest tak, jak mówisz. Wyjście z pozoru jest proste, bo wystarczy wyłączyć telefon oraz kompa i spędzić trochę czasu na łonie natury. Odciąć się od cyfry! Problem jest w tym, że jesteśmy wręcz zmuszeni do tego, żeby korzystać z social mediów niemal w każdej branży, bo w obecnej chwili nie ma tańszych kanałów komunikacji. Tańszych oczywiście z pozoru. Jak jesteś muzykiem, to wytwórnia wręcz wymaga od ciebie, żebyś był aktywny na każdym kanale oraz promował siebie i swoją muzę. No i wiadomo, to wciąga! Jakby nie było, te media zostały zaprojektowane z logiką gier komputerowych, więc łatwo się uzależnić.

Ja staram się jak najmniej czasu spędzać w necie, bo kręci mnie życie! Moje własne. Prawdziwe doznania: rzeczy, które naprawdę przeżyłem. Dotknąłem, zjadłem, powąchałem. Jak nagrywam lub robię zdjęcia na ulicy, to gubię się w tym, co widzę i słyszę – chłonę to, co jest wokół mnie. To też wciąga i to bardzo! Powiem ci, że na pewno pomogła mi medytacja! Staram się ją praktykować codziennie. To uczy skupienia. Uczysz się też rejestrować to, co się dzieje w tobie, nie tylko w sensie co czujesz, ale też czego doświadcza twoje ciało. Wszystkie bodźce z zewnątrz stają się intensywniejsze! Staram się również, żeby moje dzieciaki podobnie miały… Kałuża? Spoko! Błoto, patyki, liście – dawaj!

Jestem bardzo za tym, co mówisz o byciu tu i teraz, o namacalności, o wdychaniu i wydychania życia, w swoim tempie, niepodyktowanym żadnym sztucznym strumieniem, ilością lajków i wyświetleń. Wracając do wątków social mediów i ich roli, chociażby w branży muzycznej, to liczę, że ta obecna spirala kiedyś padnie i wejdzie na jej miejsce coś lepszego, mniej krwiożerczego i bezdusznego.

Niedawno zacząłem taki cykl oficjalnych spotkań one-on-one, głównie z zaprzyjaźnionymi artystami. Polega to na tym, że wybieram jakieś ciekawe miejsce na mieście [jest to Berlin, gdzie artysta mieszka – przyp. red.] (wizualnie i od strony dźwięku) i siadamy sobie tam. Mam dwie pary słuchawek i odtwarzam „Noise in the Key of Life”. Okazuje się, że ta płytka jest otwartą formą, czego nie wiedziałem wcześniej, że dźwięki z zewnątrz wkomponowują się w nią tak, iż do końca nie wiadomo co się dzieje na albumie, a co poza nim. Jest to niesamowite! I sam ten rytuał wymusza totalne skupienie. Rozmowy po takich sesjach są również niezwykłe. Ta sytuacja otwiera ludzi. W pewnym sensie, właśnie dzięki takim „happeningom”, odnajduję sens w tym, co robię. Natomiast zbieranie lajków, „serduszek” i te szybkie telegramy, wcale mnie nie jarają.

Co najbardziej zapamiętałeś z tych wspólnych odsłuchów na mieście?

Pierwszy odsłuch odbył się z moim bliskim przyjacielem i niesamowitym muzykiem Simonem Houghtonem (Sneaky). Wdrapaliśmy się razem na taki industrialny kontener na śmieci, który stoi przed moim biurem; wypiliśmy tam moją ulubioną japońską senchę (Koya) i odpaliłem płytkę. Przede wszystkim rozwaliło mnie to, jak krucho się poczułem w tym momencie, bo czułem, że podaję mu swoje życie na tacy. Taka emocjonalna surowość jest naprawdę piękna, choć trudno sobie na nią pozwolić.

„Noise in the Key of Life” miało być zbiorem siedmiu EP-ek, a wybrane utwory z tych wszystkich minialbumów miały utworzyć swego rodzaju kompilację. Materiał miał być zaprezentowany w przestrzeni galerii sztuki, lecz w trakcie procesu twórczego zaczął się samoistnie wyodrębniać kolaż. Ostatecznie powstała swoista tkanka dźwiękowa, prawie 25-minutowy utwór. Nagrania zrealizowałeś – jak wspominasz – w otwartej przestrzeni, zestawiając je z odgłosami otoczenia i emocjami. Czy możesz zdradzić, jakie nagrania terenowe są częścią „Noise in the Key of Life”?

Jednym z moich ulubionych fragmentów na tym albumie jest „Life and Death as is Part 1”. Ten dźwięk, który trochę przypomina arpeggio nagrane na syntezatorze Mooga, to przetworzony śmiech mojej córy. A jak wsłuchasz się głębiej, to w tle usłyszysz kilkaset (albo i więcej?) dzieciaków śmiejących się i krzyczących podczas wspólnej zabawy. Ta scena została zarejestrowana na przeolbrzymim placu zabaw w Hamburgu, w megaupalny dzień. Tak właśnie dla mnie brzmi czysta radość, taka od serca! Druga część tego utworu, to podróż do szpitala, gdzie umierała moja ukochana babcia. A więc spektrum wydarzeń na tej płycie jest naprawdę duże.

Łukasz Polowczyk
Łukasz Polowczyk, Noise in the Key of Life

„Noise in the Key of Life” to nie tylko stworzony przez ciebie kolaż dźwiękowy, ale też książeczka, do której miałem wielką przyjemność napisać wstęp, za co bardzo ci dziękuję! Treść została podzielona na jedenaście rozdziałów nasyconych mnóstwem wspomnień, odniesień, znaczeń, tematów – to także przywoływanie różnych duchów. W pierwszej kolejności zapytam cię, dlaczego zdecydowałeś się na dołączenie tak obszernego komentarza w postaci książeczki i na opowiedzenie tych wszystkich historii?

Zdaję sobie sprawę z tego, że ten materiał jest dziwny. Inny. Szczególnie w kontekście muzyki funkcjonalnej, bo ona rządzi się konkretnymi zasadami, które są bardzo specyficzne i przekładają się na zasady danego gatunku; sposób komponowania, podejście do obróbki dźwięku itd. Ja do tych zasad się w ogóle nie stosowałem, wręcz je łamałem.

Więc, wracając do tej książeczki, chciałem, żeby kontekst był zrozumiały i objaśniał dlaczego to zrobiłem. Dobrze wiesz, jak to jest z kontekstem, a szczególnie w necie. A poza tym chodzi tu o to, jak w tym przedziale czasowym widziałem świat. Może kiedyś moje dzieciaki wrócą do tych tekstów i zechcą się zastanowić nad tym, o co tacie tak naprawdę chodziło (śmiech).

Doskonale rozumiem ten wewnętrzny imperatyw, który każe nam nagminnie wywlekać na zewnątrz różne stany emocjonalne, myśli czy historie. Jedną z takich historii zawartych w „Noise in the Key of Life” jest fakt odkrycia przez ciebie zdewastowanego pianina, którego brzmienie zdążyłeś szczęśliwie jeszcze zarejestrować przed jego całkowitym zniknięciem. Opowiadasz o tym w rozdziale „The Ghost Piano vs the Machine”. Bardzo lubię wracać do tego słowno-dźwiękowego fragmentu. To jak to było z tym pianinem?

Ja też lubię do niego wracać. Ten utwór mógłby trwać wiecznie! Jest w nim coś strasznie hipnotyzującego, wręcz kojącego. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale jest to jedyny fragment na całej płycie, gdzie rejestry sięgają sub-basu – a to dzięki tej maszynie, którą ktoś odpalił na placu budowy nieopodal miejsca, gdzie ten utwór nagrywałem.

Chwila, w której ta maszyna z placu budowy w końcu gaśnie, jest magiczna dla mnie. Zdajesz sobie wtedy sprawę, z tego jakie ciśnienie wywierała na otoczenie, jak zżerała prawie wszystkie inne dźwięki…Ten moment ma też dla mnie wymiar symboliczny, bo „lądujemy” obok mojego domu, nad rzeką Dahme – w moim ulubionym miejscu. Jeśli idzie o to rozwalone pianino, które znalazłem na ulicy i które tutaj słychać – im więcej czasu upływa, tym bardziej mu współczuję. Naprawdę jest mi go szkoda!

Na faktury brzmieniowe w „The Ghost Piano vs the Machine” niejako padają ambientowe cienie. Według mnie ten gatunek ostatnimi czasy przeżywa spory regres. Chodząc ostatnio na różne ambientowe sety, dostrzegam przewidywalność rozwiązań, monotonię pomysłów, nieumiejętne wykorzystywanie w tym gatunku brzmień żywych instrumentów. To wszystko skłania do stawiania pytań: czy jest sens epatować taką muzyką publiczność? Nie twierdzę, aby zaprzestać wykonywać taką muzykę, wyrzucić do kosza. Chodzi mi o zmiany, o szukanie nowych pomysłów, o wyjście poza bezpieczne ramy gatunku. Jestem bardzo ciekaw, jak ty odbierasz dziś scenę ambientową

Masz rację, ambient to akurat taki gatunek, gdzie naprawdę łatwo wpaść w klisze: lekkie pady, ciepły basik i ptaszki w tle (śmiech). Takie mydlane bańki, w sumie, które fajnie zabrzmią w spa albo na playlistach typu „Relaks”. Skoro jednak tego materiału jest tak dużo, to świadczy to o tym, że jest na niego popyt.

Mówisz o roli ciszy w kompozycjach. W tym roku mija 70. lat od momentu pierwszego wykonania utworu Johna Cage’a „4′:33”. Amerykański kompozytor opisywał roboczo tę kompozycję jako „cichą modlitwę”. No i jak sam powtarzał: „cisza nie istnieje – wszystko jest muzyką”, co sprawdza się w każdej sekundzie życia, chociażby na poziomie naszego tętna. Jak ty słyszysz „ciszę” w otoczeniu, w swoim życiu i co możemy usłyszeć w stanie wyciszenia?

Ciszy u mnie w życiu niestety nie ma i John Cage miał rację co do tego, że wokół nas zawsze coś się dzieje. To, co słyszysz w tle na „Noise in the Key of Life”, to dźwięki, które wybrzmiewają u mnie w domu. Po skończeniu jednej EP-ki, która po części trafiła na to wydawnictwo, otworzyłem okna i nagrałem to, co dochodziło z dużego pokoju. W sumie mieszkamy na obrzeżach Berlina, jest niby rzeka za oknem, a las o rzut kamieniem, ale i tak słychać tramwaje, samochody, nawet motorówki i barki. A ptaki wiosną i wczesnym latem to wręcz jakaś dżungla!

Ja to w sumie wszystko bardzo lubię, przyswoiłem sobie, ale jak wyjeżdżamy poza miasto, to czuję wtedy, że moje ciało zaczyna sobie odpoczywać. Lepiej śpię! Tutaj coś ciągle na mnie działa, pobudza mnie, nawet jak tego nie słyszę albo się w to specjalnie nie wsłuchuję! No i jeszcze ci powiem, że niestety uszkodziłem sobie gdzieś po drodze słuch, więc jak jest naprawdę cicho to słyszę szumy i takie dźwięki o bardzo wysokich częstotliwościach. Nie sądzę, że jest to dźwięk systemu nerwowego, bo tak go opisywał John Cage. W sumie się zastanawiałem nad tym, czy on przypadkiem nie miał podobnie, tylko, że o tym nie wiedział?

Wspominasz też o swoich – nazwijmy to – muzycznych przewodnikach /przewodniczkach, we fragmencie „To Meet Coltrane” pojawiają się silne więzi duchowe z tym, co robił John Coltrane, a przerzucając kolejne strony „Noise in the Key of Life” można trafić na akapit, w którym wymieniasz Johna Cagea, Elvina Jonesa, Eliane Radigue (szczególnie jej pracę „Trilogie de la Mort”), Sun Ra, Erykę Badu czy Davea Chapellea. Wiem, że do tej listy dorzuciłbyś też postać Milforda Gravesa, który niestety odszedł w 2021 roku, w zasadzie po cichu, bez większego echa. Nie zauważyłem, żeby jakoś szczególnie świat social mediów opłakiwał tego geniusza rytmu, tygrysa bezkompromisowej improwizacji. Proszę podziel się swoimi odczuciami w kontekście tych postaci.  

Z małżeństwem Coltrane’ów mam bardzo specyficzną i głęboką wieź. Wracam do ich płyt non-stop, a szczególnie do dwóch: „A Love Supreme” i „Journey in Satchidananda”. Rozwalają mnie one od strony muzycznej, rzecz jasna, ale głównie dlatego, że wchodzą w taką przestrzeń „energetyczną” gdzie to, co przekazują, kompletnie przerasta formę, w jakiej zostało podane. W wyniku czego, ten materiał brzmi ponadczasowo – czego nie mogę powiedzieć o wielu innych nagraniach z tego gatunku i tamtych czasów.

Praktycznie wszystkie osoby, które wymieniłeś osiągają coś podobnego, a mianowicie otwierają tę właśnie przestrzeń – bo nie wiem jak inaczej to nazwać. Jakby nie było, prawdziwy rodowód muzyki sięga prosto do szamanizmu. Nawet taka prosta, funkcjonalna muza ma mega power – może wprowadzić ciebie w głęboki stan melancholii, agresji, dać ci motywacyjnego kopa. W przypadku Coltrane’ów, Eliane Radigue i artystów tego kalibru wychodzimy poza sferę emocji i zaczyna się tam modulowanie świadomości, trans… Trudno to adekwatnie wyrazić słowami. John Morrison ostatnio ujął to fajnie w swoim podcaście, mówiąc, że jak słucha takiej muzy, to trafia w to samo miejsce, w które przenosi go głęboka modlitwa.

Wiem, że praktykujesz od dawna medytację i łączysz ją z jogą, o czym już rozmawialiśmy na łamach Nowej Muzyki przy okazji aint about me. Dyskutowaliśmy o energetycznym wpływie tych praktyk na umysł, ciało. Tym razem może mniej optymistyczne przemyślenia mi przychodzą do głowy, ponieważ obserwuję duże spłaszczenie w tych dwóch obszarach, w takim sensie, że nowi adepci, czy to medytacji i jogi, wyrastają jak grzyby po deszczu, powstaje masa vlogów, podcastów, itd. Wiele osób kreuje się na specjalistów, a tak naprawdę nimi nie są, po prostu komercjalizacja i kapitalistyczny sznyt wbiły i tu swoje pazury. Ten proces już kilka dekad temu zabił np. praktykowanie jogi w Stanach Zjednoczonych. Wystarczy przypomnieć historię założyciela gorącej jogi, Bikrama Choudhuryego. Dziś niemal w programie każdego wyjazdu integracyjnego – organizowanego np. przez korporacyjne firmy – widniej podpunkt: „czas na jogę” albo „seans z gongami”. To drugie to jeszcze coś innego, czyli bioenergoterapia. Obawiam się, że w imię dbałości o swoje zdrowie, można trafić na potężnych dyletantów, zamiast na profesjonalistów. Przypuszczam, że przeciętna osoba nie zawsze wyłapie różnice. Jak sądzisz, do czego to wszystko zmierza?

Wiesz, co? Tyle jest problemów na świecie, ale akurat to, że więcej osób uprawia jogę czy medytuje albo że ktoś płaci komuś za to, żeby posłuchać sobie gongów, wcale mi nie przeszkadza (śmiech). Pamiętasz Polskę z lat 80.? Jedyna powszechnie akceptowalną opcją na odprężenie się była butelka wódki i paczka papierosów. Pamiętam jak mojemu ojcu kiedyś zasugerowałem, jakieś dwadzieścia lat temu, żeby zapisał się na jogę. Wiesz co mi powiedział? „Nie będę tańczył w lajkrach jak jakiś palant!” A teraz? Wstaje rano i zapodaje sobie krótką serię postur. Dlaczego? Bo pomagają mu na ból kręgosłupa.

Odnośnie Bikrama, jasne, słabo! Mega słabo, wręcz! Ale system jogi, który on stworzył, pomaga ludziom. Mam znajomych, którzy mają akurat taki temperament i potrzeby, że tylko właśnie z niego korzystają. Ostatnio dużo myślę o tym, jak nasza percepcja funkcjonuje, czyli jak sobie budujemy narracje o ludziach i o świecie. Najłatwiejszym schematem dla nas jest niestety ten binarny: to jest dobre, tamto złe. Ten człowiek jest dobry, tamten zły. Ale w życiu, zazwyczaj jest tak, że sprzeczności współżyją ze sobą. Ghandi, niby ojciec biernego oporu, z którego z resztą korzystała nasz Solidarność, efektownie, a uważał, że czarni są gorszą rasą!

Wrócę jeszcze na moment do kwestii nośników, bo nie wspomnieliśmy, iż nagrania z „Noise in the Key of Life” mają się ukazać tylko w formie cyfrowej. Niech ten wątek posłuży jako punkt wyjścia do szerszego namysłu nad fizycznym aspektem nośników, na których jest wydawana muzyka. Od długiego czasu kiełkuje we mnie myśl nad słusznością kolekcjonowania winylowych czy kompaktowych płyt. Streaming ma również bardzo ciemną stronę. Ale skupmy się na czarnych krążkach. Kiedyś przeczytałem w sieci bardzo trzeźwą wypowiedź Benna Jordana, producenta jazzowego z Chicago i niegdyś nałogowego kolekcjonera płyt, która brzmiała tak: „W procesie rozkładu PVC otrzymujemy śmiertelny gaz chlorowy i metale ciężkie. Bez użycia ołowiu jako stabilizatora, w miarę „starzenia” się kolekcji, twoja rodzina będzie wchłaniała toksyczne cząsteczki. (…) Recykling płyt winylowych jest praktycznie niemożliwy na poziomie konsumenta, natomiast w skali przemysłowej jest bardzo niebezpieczny i niewydajny”. Docierają do nas zatrważające ilości produkowanych winyli, co przykłada się na setki/tysiące dodatkowych kilogramów tworzywa, wzbudza to we mnie coraz większą obawę o ten i tak ledwie zipiący świat. Pytanie, czy nie można zastąpić obecnych składników tworzących winyl jakąś biodegradalną formą? Jako miłośnik muzyki i zbieracz wszelakich nośników, mam wyraźny wpływ w ograniczeniu kupowania. Moje wzmożone zaniepokojenie i troska o otoczenie podsuwa mi coraz częściej znak zapytania, czy aby na pewno muszę mieć na winylu (kompakcie) kolejny nowy album? Jak ty to widzisz?

Z tego co czytałem, to można te składniki zastąpić i jest jakaś firma z Holandii, może Belgii (?), która coś takiego zaproponowała. Jak zwykle bywa z takimi rozwiązaniami, jest to po prostu cholernie drogie i nie wiem, czy można produkować tą metodą masowo. Natomiast, jak możemy się uporać z pogłębiającą się katastrofą ekologiczną? System, w którym żyjemy, jest oparty na tym, że musimy produkować wszystko masowo i nie tylko obiekty materialne – bo produkty wirtualne też są tego częścią – żeby system mógł funkcjonować. Prawda jest taka, że nie potrzebujemy większości tych rzeczy! Jeśli mówimy tu o prawdziwych potrzebach.

Wszystko, co ukazuje się na rynku, nawet produkty z super eko-certyfikatami wymagały energii, surowców, dochodzi do tego oczywiście cala logistyka, łącznie z obsługą klienta. Czyli, żeby tego potwora trochę powstrzymać, jedynym wyjściem, jakie mamy, to jest zmniejszenie produkcji, ograniczenie jej do rzeczy niezbędnych. Co oczywiście jest niemożliwe, bo ten system opiera się na konsumpcji. Wracając do płyt winylowych. A co z prądem potrzebnym do zasilania serwerów? Spotify, social media, projekt Web 3.0 z tym całym blockchainem – przecież to wszystko pożera potworne zasoby energii! Nasze gry, zabawy, głupie komentarze na fejsie, zdjęcia tego, co zjedliśmy, fajne klipy z fajnymi kotkami, porno – to wszystko można przeliczyć na CO2. Więc, raczej powinniśmy sobie odpowiedzieć na pytanie: jak stworzyć system, który będzie funkcjonował przy zaniżonej konsumpcji? Każdy niech sam sobie zrobi taki inwentarz zbędnych nawyków.

Odchodząc od tego co tu i teraz, czyli „Noise in the Key of Life”, chciałbym przypomnieć, że minęły już prawie dwa lata od naszej rozmowy wokół projektu aint about me wydanego i współtworzonego przez ciebie z Janem Wagnerem, Ramónem Oliverasem, Simonem Spiessem, Tobiasem Preisigiem, Benediktem Wielandem, Petterem Eldhem i Riderem Shafiqueem. Jak dzisiaj odbierasz aint about me, co się zmieniło od momentu wydania tego materiału i czy myślisz o jego kontynuacji?  

Nadal bardzo lubię to wydawnictwo! Jest tam parę pozycji, które mnie rozwalają do tej pory: gęsia skórka, łezka się zakręci. Z Janem Wagnerem nagraliśmy już nowy materiał, jest w obróbce. Tym razem nie będzie żadnych gości, tylko taki intensywny dialog między nami. I przedsięwzięcie nie będzie się nazywać aint about me, ponieważ każda płyta, łącznie z „Noise in the Key of Life”, ma swoją własną nazwę, ale na ten nowy materiał trzeba będzie chwilkę poczekać.

W 2021 roku wydałeś również nagranie instalację dźwiękową Oliverasa pt. „what remains when nothing is left”, przygotowaną w oparciu o twój krótki wiersz zaczerpnięty ze zbioru „Chroma Key”. W sierpniu tego roku z kolei ukazało się nagranie „Medicine” Benedikta Wielanda (basisty, improwizatora, kompozytora, członka zespołu Kaos Protokoll), w którym można usłyszeć twój spoken word. Spore zagęszczenie dźwiękowe, ale o bardzo konkretnej konsystencji, sile wyrazu i spójności. Proszę opowiedz coś więcej o tej niedawnej współpracy z Wielandem.

Benedikt jest moim bardzo bliskim przyjacielem, więc miałem wgląd w to, jak ten cały materiał się rozwijał, zmieniał i jak on jako autor dojrzewał razem z nim. Od samego początku Bene mówił mi o tym, że chce żebym coś dla niego nagrał, zanim on nawet miał konkretny podkład. Ten utwór jest mi bardzo bliski, bo nagrałem go jednym tchem, ściągając go prosto z eteru.

W oryginalnej wersji jest to jeden długi tekst. Bene go pociął, nałożył na siebie miejscami, tak żeby dramaturgia muzyki funkcjonowała tak, jak on sobie to wyobraził. Trudno mi jest to ocenić, bo ja wiem o czym jest ten tekst, nie wiem jednak, czy jest on w ogóle czytelny dla innych. Od strony instrumentalnej to wręcz propozycja na fali Hansa Zimmera.

Wrzesień 2022 roku przyniósł jeszcze jedno świeże wydawnictwo z twoim udziałem, a mianowicie kompilację „Lefto Early Bird presents The Beauty Is Inside” przygotowaną przez belgijskiego DJ-a Lefto Early Birda. Całość opublikował brytyjski label BBE Records. Składankę otwiera nagranie aint about me „Watching Tarot Card XVI Come to Life” płynące tuż obok muzyki etiopskiego i kultowego piosenkarza Alemayehu Eshete (zmarł w 2021 r.), nazywanego „Etiopskim Elvisem”, a kilka tracków dalej można znaleźć kompozycję amerykańskiego pioniera współczesnego jazzu Makaya McCravena. Jak aint about me trafił do tego zestawu?

Wiesz co, Lefto to ziom! Wspiera mnie i to co robię, puszczając u siebie moje nagrania. Jak czegoś nie czuje, też mi o tym zawsze powie. Jak mu wysłałem „Medicine” powiedział: „fajne, ale masz lepsze” (śmiech). Odnośnie „Watching Tarot…”, ten utwór go totalnie rozwalił, wydaje mi się, że to on pierwszy go puścił i od razu zarezerwował ten numer dla sobie, na tę kompilację. I tu powraca temat płyt winylowych, bo składanka była już gotowa półtora roku temu, ale na tłoczenie trzeba było czekać od siedmiu miesięcy do roku. Dodam, że ten winyl jest bardzo ładny i brzmi świetnie, ale niestety się nie rozłoży! (śmiech).

 







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy