Fermentują w zamkniętym obiegu.
Doczekaliśmy się. Oto jest drugi album polskiej kompozytorki Aleksandry Słyż. Przemawia przeze mnie ledwie skrywana nerwowość, gdyż jej debiut „Human Glory” wydany przez Pointless Geometry wstrząsnął mną do głębi i jest to płyta, do której wracam regularnie. Ale nadszedł czas wyczekiwanej następczyni. Warto zaznaczyć, że ulokowałem w twórczości Słyż duże ilości emocji, a więc moja ocena jej pracy może być daleka od obiektywizmu, jeśli ten, rzecz jasna, istnieje naprawdę. Dobrze, żeby czytelnik (i słuchacz zarazem) miał tego świadomość. A teraz będzie już tylko o płycie.
Mijają dwa lata od debiutu artystki, a więc pierwszy wniosek już nasuwa się sam: twórczyni nie spieszyła się. Wydawca podaje, że album powstawał między styczniem 2020 r. a październikiem 2021 r. Działo się to w Poznaniu i Sztokholmie, czego potwierdzenie znajdujemy w międzynarodowym składzie muzyków. Tak, tym razem kompozytorka nie jest sama i zastosowała nierówny (względem liczby osób) podział na tych po stronie instrumentów żywych (4 osoby) i jednej osoby odpowiadającej za elektronikę (ona sama). Album zawiera trzy rozciągnięte kompozycje, gdzie dotykamy studiów nad długością dźwięku, które są również nieobce takim artystkom jak Sarah Davachi czy Kali Malone. Jednak odrębność stylistyczna wyróżnia w tym gronie Polkę.
Zaczynamy wymagającym cierpliwości utworem „Healing”. Przy pierwszej fazie słuchania płyty był to mój ulubiony moment. Rozwijający się naturalnie, wolno, ale i z ujmującą elegancją. Słychać, że artystka porzuciła ekstatyczny eksperymentalizm na rzecz rozwinięcia dronowo-minimalistycznych form. I właśnie „Healing” jest w tej dziedzinie pięknym hymnem. Wypada mi jedynie powtórzyć raz już wyrażony zachwyt nad sposobem w jaki Aleksandra Słyż panuje nad formą. Inaczej rzecz się ma w „The Ruthless Act”.
Tu wkraczamy w rejon muzyki ciężkiej, nieprzysiadalnej, wręcz bezwzględnej. Zresztą zgodnie z tytułem. Otóż toczy się tu umowny pojedynek między wiolonczelą i syntezatorem modularnym. Oba instrumenty powtarzają po sobie frazy, które jednocześnie zostają na siebie nałożone i multiplikowane. W tle natomiast pojawiają się ledwie słyszalne frazy skrzypiec i saksofonu altowego. Jednak to właśnie tło z czasem staje się bardziej interesujące. Nie, inaczej. Sprawia, że utwór znajduje swoje idealne dopełnienie. Instrumenty fermentują w zamkniętym obiegu. Dochodzi do przesunięcia akcentów, co sytuuje całość gdzieś w obrębie muzyki klasycznej, ale tej spod najciemniejszego znaku.
Koniec jest absolutnie monumentalny. „Softness, Flashes, Floating Rage” trwa aż dwadzieścia pięć minut i przynosi ze sobą wszystko to, co dała nam współpraca Pharoah Sandresa z Floating Points. Tylko, że ciężej, bardziej brutalnie. Gdzieś w tej złowieszczości dostrzegam istotną różnicę wynikającą być może z innych uwarunkowań kulturowych, co nie prowadzi do żadnego stopniowania artystycznej oceny, a raczej skłania do myślenia o wzajemnym uzupełnianiu się obu dzieł. Koniec utworu należy do tych najrzadszych momentów kiedy wszystkie wątki splatają się triumfalnie i mają z nas uczynić odmienne istoty.
Niektórzy twierdzą, że trzepot skrzydeł motyla na mauretańskim wybrzeżu może wywołać huragan na równinach stanu Kansas, a jednocześnie twierdzą, że specyficzny ton trąbki Tomasza Stańko nie jest w sanie zmienić nastroju słuchacza, nie mówiąc już o jego umyśle. I nie wiem, czy muzyka Aleksandry Słyż jest alegorią ruchu, pandemicznych zmian na świecie lub też ich braku, ale wiem, że jej muzyka to kataplazmy. To tarapaty. To krystaliczna destylacja. To spalanie pierwiastków.
Warm Winters Ltd. | 2022
Bandcamp
Strona artystki
FB