Wpisz i kliknij enter

Wszystko, co nieokreślone i pomiędzy – rozmowa z Antoniną Nowacką

O ucieczce ze sterylnych pomieszczeń i o tym, jak się kupuje organy.

Nieczęsto zdarza się rozmówczyni, o której wiedzę mam skąpą. Nie pod kątem dokonań artystycznych, ale pozamuzyczną. Być może to efekt, że rzadko udziela wywiadów. Jej muzyka należy do najbardziej fascynujących zjawisk na naszej scenie. A może to efekt jej głosu, z którym wyczynia wszelkie możliwe i niemożliwe cuda? Właśnie ten głos skutecznie przykrywa wszystko inne. Postanowiłem więc podpytać artystkę o inspiracje i sposób tworzenia. Przed wami Antonina Nowacka.

Jarek Szczęsny: Dlaczego nie nagrasz płyty z muzyką pop? Twoje możliwości wokalne mogłyby być pozytywnym orzeźwieniem głównego nurtu muzycznego. Tymczasem stoisz lub siedzisz z boku wydarzeń, spoglądasz na horyzont, tworząc co i rusz lepsze płyty.

Antonina Nowacka: Bardzo dobre pytanie! Trochę nie wiem, co w dzisiejszych czasach jest muzyką pop. Jeśli chodzi o tzw. „radiowe hity”, to po prostu zupełnie tego nie czuję, jak i nie mam ochoty słuchać. Dlaczego więc miałabym się torturować i nagrywać coś, co mi się nie podoba? Myślę, że np. Album „Lamunan” jest dosyć popowy. To muzyka melodyjna, piękna i przyjemna. Może brzmienie nie do końca mieści się w standardach popowych, ale w sumie i tak mam wrażenie, że definicja popowości w muzyce się fajnie rozszerza i pewne rozwiązania, które jeszcze jakiś czas temu byłyby nie do zaakceptowania w mainstreamie dziś są na porządku dziennym. Może zacznie się teraz jakiś nowy trend zwany popem jaskiniowym i wszyscy będą nagrywać swoje hity w grotach.

Pracujesz głównie głosem. Skąd wzięła się ta fascynacja?

Chyba z tego, że on mnie cały czas uwodzi, ale nigdy nie jestem w stanie poznać go totalnie. Kiedy już dochodzę do jakiegoś momentu, który w danym czasie mnie interesuje zaraz pojawia się jakaś inna droga, gdzie można skręcić i tam się czai cały nowy kosmos, który można eksplorować. I za każdym razem jest to coś pięknego, jak i trzeba się trochę wysilić, aby dojść do pewnych rzeczy. Trochę jak w górach, a ja kocham góry.

W każdej odsłonie prezentujesz się nam w sposób nieokreślony. To sprawia, że wygłodniała nietuzinkowości publiczność nie wie czego się spodziewać po tobie. W takim razie zapytam o źródła twojej artystycznej twórczości. Czego słuchałaś w dzieciństwie?

Z dzieciństwa niewiele pamiętam, ale z tego co pamiętam to słuchałam kaset Elektrycznych gitar i Antoniny Krzysztoń, jak i płyt, które moja mama kupowała na stadionie dziesięciolecia (oczywiście pirackich). Były to w głównej mierze płyty z serii „Muzyka Mistrzów”. Pamiętam, że najbardziej lubiłam Maurice`a Ravela. Jego muzyka jawiła mi się jako ścieżka dźwiękowa z jakiejś fantastycznej, bajecznej krainy.

A później?

W latach nastoletnich słuchałam głównie muzyki filmowej. Kupowałam płyty z muzyką filmową. I oglądałam dużo filmów, zwłaszcza amerykańskich. Później wkręciłam się w zespoły indie, w Animal Collective, a także w chillwave i tego typu klimaty.

A co wpływa na ciebie na obecnym etapie?

Obecnie słucham bardzo niewiele muzyki Głównie tego, co podsyłają mi znajomi, ale czasem dostaję takie wspaniałości, że mogę jednym albumem się zachwycać przez kilka tygodni. Ostatnio są to Pauline Anna Strom albo improwizacje organowe Blake’a Hargreavesa.

Dużo więcej przyjemności sprawia mi słuchanie dźwięków tego, co wokół mnie się odzywa. Oczywiście to zależy od miejsca – niektóre brzmią ciekawiej i piękniej niż inne. Uwielbiam audiosferę Indonezji czy Meksyku, bo jest w nich dużo swobody, organiczności, ale i dziwności, niesamowitości. Ostatnio w Meksyku zafascynowała mnie pewna maszyna, którą sprzedawcy, tzw. tamales, wykonują własnoręcznie. Wydaje bardzo głośny dźwięk gwizdu w celu zwrócenia uwagi na ulicy. Wyobrażam sobie, jak wspaniale byłoby zebrać kilka takich maszyn w jednym miejscu i wydać gwizd z tych kilku maszyn jednocześnie. To byłby jakiś kosmos. Albo insekty – czasem nie mogę wyjść zupełnie z podziwu jak zwierzę może wydawać tak radykalnie syntetyczne dźwięki. Podobnie, co poniektóre ptaki.

Rozstrzał twoich artystycznych wypraw wprawia w zdumienie. Żeby tylko przytoczyć siostrzany zespół WIDT, album z zespołem kIRk, granie z Robertem Skrzyńskim czy Rafałem Iwańskim. Gdzie czujesz się najlepiej?

Najlepiej czuję się, gdy jest dobra energia, tzn. kiedy czuję i wiem, że nie ma żadnych oczekiwań i wówczas mogę sobie swobodnie polecieć, w którą stronę mnie pociągnie.

Przejdźmy do ostatnich dokonań. Jak trafiłaś do Indonezji?

Poleciałam tam na stypendium, które otrzymałam od Ministerstwa Kultury Indonezji. Stypendium polecił mi dobry znajomy, który również je otrzymał. Studiowałam tam muzykologię, ale tak jak u nas w Polsce są to zwykle studia teoretyczne, tak tam była to głównie praktyka. Nikt się nie przejął tym, że nigdy wcześniej nie studiowałam muzyki i nie znałam nut – miałam je po prostu czytać i od razu grać. Poza tym ogarniałam dużo sytuacji poza uczelnią, takich jak koncerty jaskiniowe czy śpiewanie na weselach z młodą grupą gamelanowa (śpiewałam tradycyjne jawajskie pieśni, które – nie znając jawajskiego – małpowałam od koleżanek po fachu). Były to bardzo ciekawe doświadczenia.

A teraz opowiedz jak przenosi się doświadczenia z ciemnej jaskini Seplawan do twierdzy w Modlinie.

Trudno mi tak naprawdę odpowiedzieć na to pytanie, bo sama nie wiem. To wszystko dzieje się intuicyjnie. Szukałam przestrzeni o podobnej akustyce, w której będą dogodne warunki do tego , aby nagrać materiał w dobrej jakości. W Modlinie był to tunel, do którego bardzo łatwo się dostać ze ścieżki i to chyba była najbardziej znacząca różnica między tymi przestrzeniami. Wyjątkowość jaskini Seplawan nie polegała tylko na jej wnętrzu, ale także doświadczenie docierania do niej miało wpływ na atmosferę i to, co później się działo w samym jej sercu. W Modlinie atmosfera była inna, bardziej otwarta, ale jakoś się udało. Bardzo jestem też wdzięczna Rafałowi Smolińskiemu, który mnie nagrywał, za wyczucie i porozumienie.

Twój album „Lamunan” został praktycznie okrojony z wszelkich ozdobników. Wychwyciłem również nutę religijną. Ciągnie cię w stronę sfery sacrum?

Nie ciągnie mnie na pewno w stronę żadnej religii, ale fascynują mnie pewne rejony, terytoria umysłu, świadomości, czy jak to niektórzy nazywają kwestie duchowości, gdziekolwiek owa duchowość się znajduje. To wszystko, co jest nieokreślone i pomiędzy, co się wymyka, co jest kruche, subtelne, tajemnicze.

Mentos Gulgendo – nim przejdziemy do muzyki, chciałbym dopytać skąd wzięła się oryginalna nazwa?

Mentos Gulgendo na samym początku został wymyślony, aby pełnić funkcję menadżera zespołu WIDT, ale kiepsko się sprawował, więc zrobiłyśmy z niego filozofa. Jego imię i nazwisko powstało w naszym, moim i Mili, wspólnym mózgu, do którego czasem udajemy się po poradę, kiedy mamy ochotę coś nowego wspólnie stworzyć.

W utworze „Suruliandr” dociskacie słuchacza do ściany. 24 minuty odysei kosmicznej w niesprecyzowanym kierunku. Rzuć nieco światła na proces stworzenia tej kompozycji.

Cały materiał nagrany na tą kasetę, wydaną w endless happinness, został skomponowany w moim domku, na włoskich organach Godwin, które kupiłam na Allegro od pewnego nietuzinkowego kolekcjonera starych rarytasów muzycznych. Gdy przyszłam ze znajomymi do jego domu odebrać instrument otworzył mi drzwi jego ojciec w samych majtkach i z kotem na rękach. Sprzedawca zaprowadził mnie do swojego pokoju – studia, gdzie miał pełno jakiś dziwacznych, starych urządzeń. Niektóre jakoś byłam w stanie zidentyfikować, innych nie za bardzo. Ogólnie ciekawe doświadczenie. Organy okazały się mieć piękne brzmienie i bardzo dużo suwaków je modyfikujących. Największą przyjemność sprawiało mi kładzenie kamieni na klawiszach i operowaniu częstotliwościami. To było jak masaż dla moich uszu, mogłam tak leżeć i słuchać tylko tych wibracji. Im wyższe tym przyjemniejsze. Postanowiłyśmy więc nagrać nowy materiał oparty w głównej mierze na operowaniu tymi suwakami. Na klawiszach kładłyśmy kamienie.

Ciekawie podeszłyście również do procesu wydawniczego rozbijając swój album na dwie części. Pierwsza wydana w polskim labelu Endless Happiness, a druga w brytyjskim Slip.

Tak, materiał wydany w Slipie nagrałyśmy na polskich organach Unitra Estrada, które dostałam od znajomego. Był to proces bardzo swobodny, zabawowy, spotkałyśmy się po prostu parę razy i improwizowałyśmy. Później pojawiły się organy Godwin, których brzmienie już wprowadzało w zupełnie inny kontekst i chciałyśmy inaczej to rozwiązać. Fajne jest podchodzenie do każdego instrumentu indywidualnie, wyciąganie tego, co jest w tym danym przedmiocie najciekawsze.

Niedawno ukazał się epilog w postaci „Tiles of the Last Journey” wydany w belgijskim labelu KRUT. Tam z kolei zasiadłyście za zabytkowymi organami.

Organy nie były zabytkowe, były to dosyć standardowe organy kościelne, ich wyjątkowość polegała na tym, że były rozstrojone w bardzo ciekawych, pięknych kierunkach. Pierwszy raz też miałyśmy do czynienia z tak dużym instrumentem – do tej pory grałyśmy jedynie na organach elektronicznych jak Unitra czy Godwin. W takich organach kościelnych niesamowite subtelności wybrzmiewają przy wyciąganiu poszczególnych brzmień, w momencie ich wchodzenia lub wychodzenia, można praktycznie całe brzmienie zbudować na owych subtelnościach albo na ich wzajemnym rezonowaniu.

Rodzi to porównania do dokonań Sarah Davachi.

Faktycznie, Sarah Davachi jest chyba najbardziej popularną przedstawicielką renesansu organowego. Podobnie Kali Malone, ale mi dużo bardziej podchodzi twórczość wspomnianego wcześniej Blake’a Hargreavesa. Jest tam jakaś taka super przyjemna swoboda, bezpretensjonalność, frywolność, ale i dużo świetlistości.

Mam nadzieję, że na tym nie poprzestaniecie jako Mentos Gulgendo.

Ja również żywię taką nadzieję! Ostatnio miałam przyjemność zapoznać stroiciela największych organów na terenie Ameryki Łacińskiej znajdujących się w bazylice Świętej Marii Guadalupe w Mexico City i już wiem, że jest możliwość pogrania sobie na nich, także planujemy tam sesję nagraniową z Mentosem.

Wydaje się, że lubisz nie tylko wyzwania dla siebie, ale i dla słuchaczy. Trudno inaczej nazwać dokonania grupy Szpety. Znowu trafiamy do niecodziennego miejsca nagrań. Tym razem, w przypadku ostatnio wydanej płyty „Szpety”, nagrań dokonano w konińskiej galerii CKiS Wieża Ciśnień. Co przyciąga cię do takich miejsc?

Interesuje mnie osiąganie ciekawych efektów akustycznych w przestrzeniach nie-studyjnych. Jest to też dużo bardziej komfortowy model pracy dla mnie, ponieważ nie jestem w stanie wytrzymać długo w sterylnym, zamkniętym pomieszczeniu pełnym elektronicznego osprzętowania. Szybko się męczę, boli mnie głowa itd. Dużo inaczej odczuwam upływ czasu w przestrzeni organicznej, wśród roślin czy kamienia. Jest to bardzo przyjemne i zdecydowanie łatwiej mi się w takim środowisku skoncentrować.

Czy w przypadku tej płyty mieliście sprecyzowany plan? Czy może miejsce rejestracji jakoś znacząco wpłynęło na kierunek, który wraz z Gosią Zagajewską i Wojtkiem Kurkiem obraliście?

Myślę, że każde z nas weszło do przestrzeni z czymś – z jakimiś pomysłami, nastrojem, nowymi brzmieniami instrumentarium. Wszystko to spotkało się w tym miejscu i to miejsce również coś dołożyło od siebie, jakby było czwartym Szpetem. Każdy Szpet dał to, co chciał, wyszło to, co wyszło, a później wybraliśmy sobie z tego wszystkiego, co nam się najbardziej podobało i co miało najwięcej sensu w swojej wyjątkowości.

Pozostaje kwestia pewnej tajemniczości, którą kryją Szpety. Mnogość interpretacji rozpięta jest od lamentów aż po groteskę. W tym jeszcze znajduje się miejsce na dzikość rytmiczną. Czym właściwie jesteście?

Jak już wspomniałam tajemniczość mnie fascynuje.

Co pandemia zmieniła w twoim życiu?

Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to to, że po raz pierwszy trafiłam w przeszłość zamiast do przyszłości. To znaczy, zwykle podróżuje na Wschód, a w tym roku było to niemożliwe i pierwszy raz udałam się na daleki Zachód. Efektem jest to, że zakochałam się w tym miejscu i teraz z tego względu mam mnóstwo problemów logistycznych, ponieważ bardzo chciałabym się tam przeprowadzić na stałe.

Czy to doświadczenie jakoś wpłynie na kształt twojej muzyki?

Zdecydowanie tak. Jest to również dosyć istotny problem, ponieważ w Meksyku podoba mi się wiele, ale muzyka nie za bardzo. Jest bardzo sympatyczna, skoczna, zabawowa, ale to zupełnie nie moje klimaty. Natomiast doświadczenia partyzanckich sesji nagraniowych na głos w licznych opustoszałych kościołach zapewne wpisują się w moje obecne zainteresowania. Ale może też rozpoczyna się jakiś nowy rozdział, ponieważ miałam przyjemność po raz pierwszy śpiewać na dużej fieście z tradycyjnym zespołem mariachi i reakcje były niezwykle entuzjastyczne! Może to zalążki mojej meksykańskiej kariery.

Tradycyjnie na koniec rozmowy wypada zapytać o dalsze plany. A więc, co ci chodzi teraz po głowie?

Obecnie realizuję projekt rezydencyjny w Komunie Warszawa, w nowym studiu eksperymentalnym Radia Kapitał. Będzie to koncert w duchu słuchowiska w zaaranżowanym środowisku. Przy tym współpracuję ze wspaniałymi kobietami i artystkami – Julitą Goździk i Bożeną Wydrowską. Premiera planowana jest na wrzesień tego roku.

Zdjęcie tytułowe Marcelina Pieniążek.







Jest nas ponad 15 000 na Facebooku:


Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Polecamy