O Igrzyskach Delfickich, filmie „Whiplash” i współpracy z Andrzejem Stasiukiem.
Utarło się, że osoby siedzące za zestawem perkusyjnym nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Postanowiłem to sprawdzić i wyszło, że to jednak nieprawda. Co więcej, Hubert Zemler okazał się ciekawym i przenikliwym rozmówcą, a jego opowieści są pasjonujące. Mija właśnie dziesięć lat od jego pierwszego autorskiego albumu. To dobry moment na spojrzenie wstecz, ale z Hubertem Zemlerem to niemożliwe, gdyż on się ciągle wyrywa do przodu. Dlatego pewnie jego muzyka jest tak niezwykła. Zapraszam do lektury mojej rozmowy z artystą.
Jarek Szczęsny: Nim skończył się luty na scenę zdążyły wjechać trzy fascynujące płyty nagrane przez perkusistów: Arszyn – „Bop” (Krzysztofa Topolskiego), „Buoyancy” Wojtka Kurka oraz wh0wh0 – „wh0wh0” (Jacka Prościńskiego). Pytania o plany na przyszłość z reguły występują na końcu wywiadów, ale ja zapytam już na początku. Czy w tym roku planujesz wydanie solowego albumu?
Hubert Zemler: Obecnie na wydanie czeka kilka materiałów z moim udziałem i problematyczne jest to, że życie muzyczne przeniosło się w większości do internetu. Medium to ma swoją ograniczoną wyporność. Koncerty online, retransmisje wideo, koncerty domowe i nowe albumy trafiają do wąskiego kanału dystrybucji. Przy braku możliwości koncertowania wydawanie nowych płyt powinno być bardzo przemyślane, aby albumy mogły odpowiedni zaistnieć w świadomości słuchaczy. Wracając do twojego pytania, to jeszcze przed pandemią planowałem wydać album solowy w 2021 roku. Mija właśnie dziesięć lat od mojego pierwszego albumu autorskiego „MOPED”, który stanowi przełom w moim artystycznym życiu.
Od tego momentu zacząłem poważnie myśleć o realizowaniu swoich projektów solowych. „MOPED” był nagraniem koncertowym i chciałem aby nowy, jubileuszowy album również był zarejestrowany na żywo. Plan ziścił się podczas festiwalu SuperSam + 1 organizowanego przez Mózg Warszawa w warszawskim klubie Dzik jeszcze w 2019 roku. Idea festiwalu jest taka, że dwóch artystów – polski i zagraniczny – grają najpierw sety solo, by następnie wystąpić wspólnie. Zostałem zaproszony przez Sławka Janickiego do jednej z edycji gdzie dzieliłem scenę ze wspaniałym klarnecistą i saksofonistą Nedem Rothenbergiem. Właśnie mój solowy występ z tego listopadowego wieczoru zyskał uznanie w moich oczach i będzie przedmiotem mojego nowego albumu, którego wydanie jest planowane jeszcze w tym roku przez oficynę Bocian Records.
Teraz już możemy zacząć od początku. Co skłoniło cię do rozpoczęcia gry na perkusji?
Nie był to do końca świadomy wybór. Zostałem posłany do szkoły muzycznej. Mój starszy brat Konrad, uczył się na fortepianie, więc i ja również zostałem zapisany do tej szkoły. W latach osiemdziesiątych nie było zbyt dużego wyboru, więc rodzice zdecydowali, że będziemy razem chodzić do szkoły. Dojeżdżaliśmy codziennie z Ursynowa na Żoliborz, więc decyzja ta była również podyktowana względami logistycznymi. No cóż, gra na fortepianie nie wciągnęła mnie i po trzech latach, gdy wszystkie dzieci dostają z egzaminów piątki, ja dostałem trzy z plusem, co było jasnym sygnałem do przemyślenia swojej przyszłości. Już miałem rezygnować z edukacji muzycznej (co nawet mnie trochę cieszyło – warszawski Ursynów w 1990 roku oferował wiele ciekawszych dla dziesięciolatka wyzwań niż ćwiczenie na pianinie), ale podpowiedziano mi, że mogę zmienić instrument.
Padło na perkusję – głównie chyba ze względu na zróżnicowanie instrumentarium i rodzaj wolności, którą dawało ćwiczenie w szkole, a nie w domu. Odnalazłem się w tym znacznie lepiej niż w klasie fortepianu. Szło mi chyba nieźle, ale prawdziwy przełom nastąpił gdy odkryłem granie jazzu i improwizację. Zacząłem interesować się muzyką wykraczającą poza program nauczania, który był ściśle ukierunkowany na kształcenie muzyków orkiestrowych. Jeździłem na warsztaty jazzowe, Jazz Kamping Kalatówki, uczęszczałem na koncerty i jam session do klubów. W Warszawie rodziło się wtedy wiele inicjatyw artystycznych. Także oprócz edukacji klasycznej, udzielałem się na scenie jazzowej, aż wreszcie odkryłem scenę muzyki improwizowanej, niezwiązanej z jazzem skupionej wokół klubów takich jak Galeria Off czy Jazzgot.
Było to dla mnie rodzajem olśnienia – okazało się, że muzyka może dawać radość, a nie tylko cierpienie związane z mozolnym ćwiczeniem i wieczną konkurencją. Było tam też znacznie więcej wolności niż w silnie zdogmatyzowanej wówczas muzyce klasycznej czy jazzowej.
Skończyłeś Akademię Muzyczną w Warszawie.
Wybór tej uczelni był konsekwencją edukacji w liceum muzycznym. Ówczesny system był tak skrojony, że jeśli chciałeś się dalej kształcić w kierunku muzycznym mogłeś wybrać jedną z polskich akademii muzycznych. Wszystkie akademie w zasadzie kształciły w kierunku muzyki klasycznej. Był jeszcze wydział jazzu i muzyki rozrywkowej przy akademii w Katowicach. Z uwagi na to, że interesował mnie zarówno jazz i muzyka współczesna aplikowałem do Warszawy na wydział instrumentalny oraz do Katowic na jazz. Uznałem, że zdecyduję co będzie dalej jak zdam egzaminy. Do Katowic się nie dostałem, więc problem się sam rozwiązał.
Chciałbym w tym miejscu przypomnieć, że Polska sprzed Unii Europejskiej to był kompletnie inny kraj. Miałem na głowie WKU i moją „Kategorię A” w książeczce wojskowej, która była moim „memento mori”. Jak nie będziesz studiował to masz wybór: kamasze albo udawanie wariata, żeby uniknąć służby. Nie ukrywam, że ten argument pani z dziekanatu podsuwała, kiedy próbowało się wykonywać jakieś niekonwencjonalne ruchy na uczelni. Programy europejskie takie jak Erasmus dopiero raczkowały i nie wpadłem na to, żeby się wyrwać choć na pół roku do innej rzeczywistości edukacyjnej. Tego trochę żałuję ale w tamtych czasach byłem trochę takim zestresowanym buntownikiem i z automatu odrzucałem rozwiązania systemowe. Nawet te dobre.
A co ze studiami?
Same studia były bardzo rozczarowujące – program w zasadzie nie różnił się od tego w liceum. Zamiast spodziewanej eksploracji interesujących mnie zagadnień takich jak poszukiwania barwowe, improwizacja, muzyka etniczna, perkusja w jazzie, zastosowanie elektroniki, musiałem realizować program złożony z etiud, gam na ksylofonie i średniej jakości utworów dydaktycznych. Wszystko okraszane stresującą atmosferą. Dodatkowo musiałem ukrywać się z zestawem jazzowym – nie był on mile widziany przez ówczesne ciało profesorskie.
Skończyło to się tym, że działałem jakby dwutorowo. Program realizowałem po linii najmniejszego oporu, a „po godzinach” ćwiczyłem jazz, umawiałem się na nocne nagrania na sali koncertowej ściągając co się dało z sali perkusyjnej i improwizując na tym.
Oczywiście dzięki studiom umiem dobrze czytać nuty, interpretować utwory i poznałem bardzo wiele technik instrumentalnych, z czego do dziś korzystam ale ogólnie rzecz biorąc nie mogę uznać mojego okresu studiów za wyjątkowo szczęśliwy. Po odebraniu dyplomu poczułem prawdziwą ulgę.
W informacjach o tobie znalazłem, że w 2009 roku zdobyłeś brązowy medal w Korei Południowej na międzynarodowych Igrzyskach Delfickich w kategorii „perkusja solo”. Rzuć nieco światła na samo zdarzenie, ale również na to czym są Igrzyska Delfickie.
Gdy teraz o tym myślę, to mam wrażenie, że to się wcale nie wydarzyło, lecz był to jeden z tych hoax-ów, które wrzuca się w wir informacyjny by żył swoim życiem. Ale to wszystko prawda.
Wiosną 2009 roku odezwał się do mnie człowiek poszukujący chętnych na wyjazd na Igrzyska Delfickie odbywające się na wyspie Jeju w Korei Południowej. Początkowo wszystko wyglądało trochę podejrzanie ale gdy zgłębiłem temat okazało się, że jest to naprawdę interesujące przedsięwzięcie. Idea Igrzysk Delfickich pochodzi w prostej linii ze starożytnej Grecji, gdzie obok znanej wszystkim Olimpiady odbywała się właśnie Delfiada. Zamiast sportowców w szranki stawali przedstawiciele sztuk: poeci, rzeźbiarze, malarze, muzycy, tancerze i im podobni. Podobno zmagania te cieszyły się nawet większym prestiżem niż wysiłki dyskoboli i zapaśników.
W 1994 roku w Niemczech, Christan Kirsch postanowił wskrzesić ideę Igrzysk i od tamtej pory wydarzenie odbywa się, podobnie jak Olimpiada, cyklicznie co 4 lata w różnych krajach. W edycji Koreańskiej w 2009 wzięło udział około tysiąca artystów z osiemdziesięciu krajów, więc nie jest to jakaś marginalna impreza. W programie Delfiady wówczas znalazła się kategoria „Percussion Individual” stąd też moja obecność tamże. Same igrzyska to był dla mnie wspaniały czas. Tydzień na wulkanicznej wyspie, mnóstwo koncertów, spektakli, wystaw. Jeszcze w Polsce zdecydowałem się na występ na zestawie perkusyjnym. Jest to konfiguracja instrumentalna na której najlepiej mi się improwizuje, dobrze też oddaje ducha muzyki zachodniej.
Po poza mną w konkursie był tylko jeden przedstawiciel Zachodu – Marito Marquez z Portugalii (w Polsce niektórzy mogą go kojarzyć ze współpracy z Anną Marią Jopek). Pozostali uczestnicy pochodzili z krajów Azjatyckich gdzie muzyka perkusyjna jest bardzo ważna. Mój konkurs przewidziany był na przedostatni dzień więc przez tydzień chłonąłem klimat i ducha tej wyspy i w rezultacie podczas ośmiominutowego wykonania konkursowego zagrałem coś kompletnie innego niż pierwotnie planowałem. Poszedłem za instynktem i to zaowocowało zdobyciem brązowego medalu.
A kto wygrał?
Wygrał niesamowity Hindus, którego imienia niestety nie zapamiętałem, drugi był wirtuoz bębnów obręczowych z Uzbekistanu – Abror Mansurov. Wszyscy uczestnicy konkursu byli wspaniali. Zresztą nie tylko w mojej kategorii. Poziom artystyczny całej imprezy był bardzo wysoki.
Z Polski była z nami też tancerka i choreografka Iwona Pasińska, która obecnie jest dyrektorką Polskiego Teatru Tańca – Baletu Poznańskiego. Libańczyk Ahmad Ghossein, z którym trochę się zaprzyjaźniliśmy podczas pobytu na wyspie, zwyciężył wówczas w kategorii „Performance”, teraz jest wziętym reżyserem, który ze swoi filmem „All this Victory” zdobył nagrodę za najlepszy film na festiwalu filmowym w Wenecji w 2019 roku. Do tej pory nie mogę się nadziwić, że impreza tej rangi nie jest znana szerzej w naszym kraju.
Ktokolwiek widział film „Whiplash” zapewne nabrał szacunku do zawodu perkusisty. Chciałbyś podzielić się swoimi spostrzeżeniami na temat rzeczywistość vs. amerykański film?
No cóż, nie chcę się żalić na łamach prasy fachowej, ale przy moich doświadczeniach z polskimi metodami pedagogicznymi w latach dwutysięcznych, Terence Fletcher (postać nauczyciela grana w filmie przez J.K. Simmonsa – przyp. red.) jawi się jako, może trochę ekscentryczny, ale jednak fachowiec cieszący się zasłużonym autorytetem. Rzeczywistość na amerykańskich uczelniach jak widać jest kompletnie inna niż ta u nas. Z czasu moich studiów znalazłbym sporo tematów, które mogłyby znacznie bardziej szokować amerykańskiego widza niż zbyt ostry nauczyciel.
Jeśli ktokolwiek mógłby w odpowiedni sposób sfilmować patologie edukacji artystycznej w Polsce, to byłby to Wojciech Smarzowski. Muszę jednak przyznać, że „Whiplash” jest błyskotliwie zrealizowanym i dobrze zagranym filmem. Nigdy bym się nie spodziewał, że przeżyję kiedyś takie emocje oglądając w kinie jak szkolny big-band mierzy się ze standardem „Caravan” Duke`a Ellingtona.
Czas na muzykę. Jesteś niestrudzonym improwizatorem, ale równie dobrze komponujesz się w większych składach bez względu na styl muzyczny. Gdzie najlepiej jest Hubertowi Zemlerowi?
Sam sobie zadaję to pytanie. Chyba po prostu najlepiej jest mi w ruchu – tam gdzie nie ma miejsca na rutynę. Jedne doświadczenia inspirują mnie do działań na innych polach. Na pewno najbardziej osobiste są moje projekty solowe. Nie zaistniały by one jednak bez doświadczeń zdobytych w innych zespołach. Mam szczęście współpracować ze wspaniałymi muzykami, którzy cały czas mnie inspirują. Czy to muzyka nowa z Hashtag Ensemble, Magneto w którym w zasadzie nie musimy o niczym gadać, bo każdy wie co ma robić, Opla – gdzie z Piotrem Bukowskim eksplorujemy ludowość na swoją własną modłę, nasze niekończące się rozmowy z Emiterem o muzyce, akustyce, sztuce i życiu, elektroakustyczne podróże z Felixem Kubinem czy Mitch & Mitch, który jest jak rodzina, a każdy koncert jak wesele.
Wszystko to tworzy mnie jako muzyka. Muzyka to jest uniwersum. Wszystko jest ze sobą powiązane lecz cały czas zmienia się i nigdy nie zatrzymuje. Ja lubię po prostu poddać się tym przemianom, przepuścić to przez zdobywane latami umiejętności i dać słuchaczom emocjonalne przeżycie.
Dzisiejsze czasy nie pozwalają muzykowi na skupianie się na jednej tylko dziedzinie muzycznej. Czy w twoim przypadku jest to podyktowane kwestiami ekonomicznymi czy fascynacją różnymi gatunkami muzyki?
Muzyka, mimo przyjemności jaką czerpię z grania, to jednak mój zawód i pewnie w sytuacji gdybym mógł utrzymać siebie i rodzinę z tych kilku najbardziej interesujących mnie projektów byłbym bardzo zadowolony. Przez lata bycia muzykiem niezależnym nauczyłem się jednak, że to jest jednak ciągła walka o byt i improwizacja, którą przecież tak bardzo lubię. Często robię zatem rzeczy na zamówienie i zawsze staram się działać na sto procent. W sytuacji idealnej chciałbym móc kilka rzeczy odpuścić ale nie mogę jednak narzekać – pomimo wszelkich trudności udaje mi się utrzymywać tylko z muzyki, co nie jest wcale standardem w tej branży. Nie zmienia to faktu iż szczerze interesuję się różnymi gatunkami muzycznymi, a nawet chciałbym jeszcze dobrze poznać od środka kilka nowych i jest to niezależne od sytuacji na rynku pracy. Taki mam po prostu charakter.
Czy byłbyś w stanie wymienić wszystkie płyty, w których nagrywaniu brałeś udział?
Jakiś czas temu zadałem sobie trud i spisałem płyty w których brałem udział. Niektóre z nich są moje – autorskie, inne współtworzyłem, a na jeszcze innych jestem gościnnie. Według stanu na marzec 2021 jest to ponad sześćdziesiąt albumów. Liczba w tym roku zapewne urośnie o kilka pozycji. Można ją przejrzeć mojej stronie internetowej (www.hubertzemler.com). Staram się aktualizować ją w miarę możliwości.
Z czego czerpiesz inspiracje do swojej muzyki?
Ponieważ muzyka w moim życiu zajmuje bardzo dużo miejsca, bardzo potrzebne są mi momenty kiedy mogę złapać dystans do swojej twórczości. Rodzina, przyjaciele spoza branży muzycznej, aktywność fizyczna, książki, filmy: wszystko to pozwala mi się oderwać od muzyki i rzucić nowe światło na to co robię z muzyką. Zrozumiałem to jeszcze na studiach kiedy odkryłem snowboard – było to dla mnie niezwykłe odkrycie, gdy po powrocie z gór okazywało się, że trapiące mnie wcześniej problemy same się rozwiązywały. Teraz, kiedy jeszcze ktoś wpadł na pomysł przepiłowania snowboardu i stworzenie splitboardu, tak aby można było na nim podchodzić, a po złożeniu z powrotem zjechać, uniezależniając się tym samym od narciarskiej infrastruktury czuję, że to jest mój sport.
W górach zimą mój umysł odpoczywa najlepiej. Po powrocie z tych wypraw czuję, że moje pomysły zyskują świeżość i blask. Jazda na rowerze również działa na mnie doskonale i wiele moich muzycznych idei ukształtowało się podczas rowerowych eskapad. Dużo również czytam oraz lubię oglądać filmy pełnometrażowe. Nie jestem zbytnim fanem seriali, może z wyjątkiem „Twin Peaks” (uważam serię z 2017 roku za prawdziwe arcydzieło) oraz „Rick and Morty”. Wszytko to kształtuje mnie jako człowieka i artystę. Twórczość jest odbiciem duszy – trzeba karmić się pięknem. Każdy muzyk tak naprawdę gra siebie.
Jak zmieniał się sposób twojej gry na przestrzeni lat?
To trochę pytanie do kogoś, kto mógł moją grę przez lata obserwować. Na pewno im jestem starszy tym bardziej granice między różnymi moimi działalnościami muzycznymi zacierają się. Z coraz większą łatwością przychodzi mi wchodzenie w różne role, ponieważ zaczynam widzieć muzykę jako całość bez podziału na style czy gatunki. Z biegiem lat coraz bardziej przedkładam przekaz emocjonalny nad konceptualizm. Posiadając coraz większe umiejętności techniczne mogę zapominać o teorii i skupiać się wyłącznie na tym aby wprowadzić siebie i słuchaczy w stan magiczny.
Potrafisz grać bardziej ofensywnie (w zespole Opla) albo ozdabiać sekcję rytmiczną (choćby w Babadag). Ostatnio odurzałeś nas zmiennością w trio Magneto albo ganiałeś po kosmosie z Felixem Kubinem. Jak przeskakujesz z jednej rzeczywistości w drugą?
Częściowo już odpowiedziałem na to pytanie. Style muzyczne są jak języki obce – podobno jak już się pozna dobrze pięć to kolejne przychodzą łatwiej. Dodam tylko, że kluczem do mojej uniwersalności jako perkusisty jest wyzbycie się Ego w grze. Nie zależy mi na imponowaniu komukolwiek. Siadając przy perkusji w każdym zespole wiem, że muszę wypełnić pewną przestrzeń swoją grą. Każdy styl wymaga innego języka przekazu. Ciężko to wytłumaczyć, ale to jest trochę tak jakby to, co powinienem zagrać zawsze tam było, a ja muszę tylko to dobrze odczytać, nie przeszkadzać i odpowiednio się otworzyć by te konieczne dźwięki mogły się zmaterializować. Żeby taka operacja się udała muzyk musi naprawdę dobrze poznać swój instrument, zasady muzyki, a potem nauczyć się jak nie korzystać z tej wiedzy.
Nie uciekasz również od muzyki elektronicznej. W naszym cyklu „3 pytania” wspominałeś, że wracasz do albumu „Selected Ambient Works vol. 2” Aphex Twina.
Jest to na pewno jeden z tych albumów, który ukształtował moje pojęcie o elektronice i przestrzeni w muzyce. Ten album nie zestarzał zbytnio się w warstwie brzmieniowej. Nie jest to prosta rzecz ponieważ ostatnie trzydzieści lat to był czas olbrzymiego postępu technologicznego w muzyce i nie tylko. Choć z drugiej strony też na przykład moda na retro brzmienia elektroniczne z lat osiemdziesiątych trwa chyba dłużej niż same lata osiemdziesiąte.
We współczesnej technologii podoba mi się, że na dziesięcioletnim laptopie i karcie muzycznej za kilkaset złotych można stworzyć wartościowy, dobrze brzmiący album. Artyści nie są już zależni od wytwórni płytowych i studiów nagraniowych. Paradoksem jest to, że mimo to ilość wartościowych albumów pozostaje niezmienna od lat, co w moim przekonaniu dowodzi tezy, że technologia to tylko narzędzie. Nadal wyobraźnia, warsztat i intuicja ostatecznie kształtują muzykę niezależnie od dostępnych środków.
W moim przypadku tworzenie albumów z użyciem elektroniki jest kontynuacją moich poszukiwań brzmieniowych, eksperymentów z czasem i po prostu kolejnym wyrazem ekspresji artystycznej.
Warto w tym miejscu wspomnieć twój album „Melatony”. Czy będzie kontynuacja tego projektu?
Tak. Pracuję nad tym. Jestem na dość wczesnym etapie, ale mogę zdradzić, że nadal będzie to projekt o śnie. Tym razem jednak zaprosiłem do udziału gości. Antonina Nowacka, Emiter i Todd Barton zgodzili się dodać swoje dźwięki do tego albumu. Sądzę, że materiał będzie gotowy jakoś na początku przyszłego roku. Nie mam jeszcze wydawcy, więc trudno teraz wyrokować kiedy się ukaże.
Wolisz grać na żywo czy szlifować materiał w studio?
Zdecydowanie granie na żywo jest dla mnie najbardziej satysfakcjonujące. Kontakt z publicznością i ich reakcja to jest wspaniałe i uzależniające uczucie. Z tego powodu obostrzenia pandemiczne są dla mnie podwójnie bolesne. Praca w studio jest również fascynująca lecz polega na czymś innym niż koncert. Tu emocje trzeba powstrzymać by efekt był czytelny i klarowny.
Czy mógłbyś opisać jak wygląda tydzień perkusisty w normalnych czasach?
Przede wszystkim żadne czasy nie są normalne. Zawszę są mniej lub bardziej sprzyjające okoliczności i trzeba się do tego przystosować. Nie żyję trybem tygodniowym – muzycy częściej występują w weekendy i tak zwane dni wolne. Jest to też praca sezonowa, gdzie intensywne okresy wiosną i jesienią przeplatane są okresami zastoju. W moim przypadku jest to ciągła improwizacja i tylko rytm szkoły mojego syna przypomina mi o dniach tygodnia.
A teraz powiedz co się zmieniło przez pandemię.
Na pewno jest większy chaos, niepewność, stres związany z sytuacją finansową. W mijającym roku miałem szczęście zagrać kilka koncertów on-line ale jak już wspomniałem, problemem tego formatu jest ograniczona wyporność internetu. Nie można pojawiać się tam zbyt często. Zauważyłem też spadek zainteresowania koncertami w sieci. Nie dziwi mnie to wcale. Koncert to jest wspólne przeżywanie – nic nie zastąpi prawdziwej relacji artysta – słuchacz. To jak z jazdą na rowerze – oglądanie tego na ekranie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Jestem rodzicem. Poprzez nauczanie zdalne jestem częściej uziemiony w domu w ciągu dnia i nie mogę pójść do swojej pracowni. Musimy dzielić się obowiązkami z moją partnerką, która również często pracuje w domu. Wieczorami, po całym dniu z dziewięciolatkiem czasem ciężko wykrzesać z siebie kreatywną energię. Zwłaszcza, że dzieci cierpią teraz bardzo z powodu ograniczenia kontaktu z rówieśnikami i staram się bardzo aktywnie urozmaicać czas mojemu synowi.
Jak wiele zawodowych planów pokrzyżowała ci pandemia?
Bardzo żałuję przerwanej europejskiej trasy koncertowej naszego projektu „Joy! Guru” z mistrzem gitary chaturangui Debashishem Bhattacharyą i Wojtkiem Traczykiem na kontrabasie. Ostatni koncert zagraliśmy już bez publiczności w studiu im. Agnieszki Osieckiej w Warszawie 13 marca 2020, w dniu ogłoszenia pierwszego lockdownu. Był to bodaj pierwszy w Polsce koncert on-line. Bardzo chciałbym, żebyśmy jeszcze kiedyś zagrali wspólne koncerty. Debashish jest niesamowitym wirtuozem i obcowanie z takim artystami to spełnienie marzeń.
Mieliśmy też w lipcu jako Opla wraz z Piotrem Bukowskim i Andrzejem Stasiukiem jechać na miesięczną podróż do Mongolii – efektem miał być album muzyczny i film z podróży. Z tych planów trzeba było zrezygnować, ale mogę teraz zdradzić, że w tym składzie niebawem przedstawimy coś nowego.
Po roku pandemii w zasadzie ciężko mówić o jakichkolwiek planach. Działamy tyle na ile pozwala sytuacja.
Jest szansa usłyszeć cię gdzieś on-line w najbliższym czasie?
Być może coś jeszcze się takiego wydarzy aczkolwiek wolałbym spotkać się z publicznością na żywo. Większość moim ubiegłorocznych koncertów w sieci jest wciąż dostępnych. Nie mają one oszałamiających wyników oglądalności, więc zapraszam do zapoznania się z nimi – zawsze starałem się utrzymać jak najlepszą jakość by nagrania te przetrwały próbę czasu i nie były tylko kojarzone z pandemią.
Na koniec trochę dziwne pytanie. Biorąc pod uwagę liczbę osób, z którymi współpracowałeś oraz starając się ogarnąć twoją dyskografię wyłania się obraz muzyka wszechstronnego. Czy przeszło ci przez myśl, żeby kiedyś pokusić się o napisanie biografii czy może taki wywiad-rzeka jaki ostatnio był przeprowadzony z Mikołajem Trzaską byłby dla ciebie bardziej atrakcyjny?
Życie każdego muzyka to jest pasmo przygód i anegdot. Zapewne ktoś z talentem literackim mógłby moje zmagania z rzeczywistością przekuć z interesującą lekturę, ale czuję, że wciąż się rozwijam, pracuję nad sobą i wiele jeszcze przede mną. Chyba jest za wcześnie na podsumowania. Mikołaj Trzaska jest znacznie bardziej zasłużonym i uznanym artystą, należy do starszego pokolenia, stąd też jego wywiad-rzeka jest bardzo ciekawą pozycją. Wszystko w swoim czasie.
Zdjęcie tytułowe Marcin Pławnicki dla festiwalu Sacrum Profanum.